sobota, 22 marca 2014

ROZDZIAŁ XXVIII

- A co Ci się śniło? – wysiliłam się na beztroski ton, żeby absolutnie nie usłyszał w moim głosie przerażenia.
- Ehm, no wiesz… - lekko się zmieszał Shannon. Pochylił się nade mną i wyszeptał do ucha – Śniło mi się, że baraszkowaliśmy w moim pokoju potajemnie, żeby nikt nas tylko nie przyłapał.
Poczułam, jak robi mi się słabo. Kurde, miał taki sam jak ja? Nie chciałam tego do siebie przyjąć. To było niemożliwe!
- Co tak nagle zbladłaś? – zapytał się Leto, bacznie mnie obserwując. – Żartowałem! Śniło mi się, że jedliśmy razem śniadanie i zrobiliśmy bitwę na żarcie.
Łup! Pewnie wszyscy ludzie w samolocie usłyszeli odgłos spadającego kamienia na pokład. Odprężyłam się i westchnęłam z ulgą. Całe szczęście, że tylko mnie okłamał niewinnie, nie potrafiłabym żyć ze świadomością, że nie dość, iż ja miałam ten cholerny sen, to jeszcze fantazje nocne udzieliłyby się Shannonowi! Pacnęłam go lekko w ramię i wytknęłam język.
- To co, zaraz lecimy? – wyszczerzył do mnie zęby.
- Zamknij się – syknęłam. – Staram się o tym, póki co, nie myśleć, byłoby miło, gdybyś przestał mi o tym przypominać.
- Będę Ci gadał cały czas.
- Zrzygam Ci się na Twoje nowiutkie spodnie – powiedziałam mściwie.
- Dobra dobra, nie będę mówił, oszczędź tylko moje spodnie! – rzucił szybko. – Jak będzie słabo to mów, wykombinuję jakąś torebkę foliową, aby tam zwrócić swoje śniadanie zalegające w żołądku.
- Jasne, postaram się – w głowie już układał mi się pewien plan.
Wpuścili wszystkich ludzi i zamknęli drzwi od samolotu. Od razu włączyli „tutejsze” powietrze, przez co ciśnienie w samolocie nieznacznie się zmieniło, jednak nie spowodowało we mnie tak ogromnego bólu głowy co pierwszy lot. Nad fotelami zapaliły się ikonki, że czas zapiąć pasy. Stewardessa przeszła między fotelami, sprawdzając, czy wszyscy są przypięci, po czym poinformowała, że zaraz nastąpi odlot samolotu do tej miejscowości, a planowany przylot jest o takiej i takiej godzinie. Nastąpiła krótka scenka pokazowa, co jak się obsługuje, a samolot rozpoczął mozolną jazdę na właściwy pas. Kobiety zniknęły po chwili, a ja wyjrzałam przez okno. Widziałam, że znajdujemy się na początku pasu startowego, i zaraz, za moment, znowu znajdę się w górze. 3, 2, 1… Prędkość samolotu wbiła mnie w fotel. Mimo ogarniającego mnie przerażenia nie byłam w stanie zamknąć oczy, i patrzyłam, jak zahipnotyzowana, przez okno. Wszystko zaczęło się coraz bardziej rozmazywać, aż w końcu poczułam, że odchylam się lekko, a samolot wbił się w powietrze. Otoczenie, domki, dachy, zaczęły maleć. Uczucie przerażenia nagle mnie opuściło i poczułam się jak wolny człowiek.
Spojrzałam na Shannona, który przypatrywał się mi z lekkim zaniepokojeniem na twarzy. Chyba czekał, w którym momencie zacznę wymiotować. Korzystając z faktu, ze nadal byliśmy przykuci do foteli pasami, przez co stewardessy nadal nie mogły chodzić po pokładzie, przyjęłam bolesną minę i wyszeptałam niewyraźnie:
- Shannon, chyba mi niedobrze – i pochyliłam się lekko nad jego nogami. Zatknęłam dłonią usta, jakby naprawdę było mi bardzo niedobrze i siłą powstrzymywała się przed zwymiotowaniem.
- Czekaj, nie wymiotuj na mnie! Nie rób tego! – zaczął panikować Shannon. – Moje biedne spodnie, dałem na nie trochę kasy, i je kocham! Ma ktoś torebkę foliową?! – wrzasnął na cały samolot.
Ludzie się poodwracali, ciekawi, co to za akcja się dzieje na środku samolotu i który to debil drze się o reklamówkę, a ja nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
- Tyyy, więc to wszystko zmyśliłaś…. – rzucił nade mną Shannon, podczas kiedy mi z oczu popłynęły łzy.
W końcu się ogarnęłam i znowu oparłam się o fotel. Leto siedział z założonymi rękoma, a na twarzy wykwitł mu piękny foch. Zdusiłam w sobie reszki śmiechu i spojrzałam przez okno. Znajdowaliśmy się już nad chmurami, w strefie błękitnego nieba. Słońce było po drugiej stronie samolotu, więc nic mnie nie oślepiało i mogłam do woli chłonąć te widoki.
Zabipało, że można już odpiąć pasy. Zrobiłam to ochoczo, gdyż nie był on zbyt wygodny. Szczęście, że do przedniego fotela dzielił mnie szeroki korytarz, dzięki temu mogłam swobodnie się rozsiąść z gipsem. Po chwili zauważyłam przyczynę tak szerokiego rozstawienia foteli w tym miejscu – szyba była obok wyjścia awaryjnego, które prowadziło na skrzydło samolotu, a następnie na ziemię.
Podeszła do nas jedna ze stewardess.
- Wszystko w porządku? – zapytała się mnie.
- Ależ oczywiście, wie pani, zrobiłam taki dowcip koledze… - wyszczerzyłam do niej zęby.
Uśmiechnęła się do mnie i poszła dalej, natomiast Shannon prychnął pod nosem. Uderzyłam go lekko w ramię.
- Głowa do góry, Twoje spodnie jeszcze mogą się cieszyć świeżością i nowością – zaśmiałam się.
- Odstaw te leki przeciwbólowe, bo Ci szkodzą na mózg. – burknął.
Wyjęłam z kieszeni fiolkę i wysypałam na dłoń kilka tabletek.
- Weź je, bo są dobre na zły humor, przynajmniej nie będziesz wyglądał jak zmarszczony czerwony burak – bo tak wyglądał naprawdę, miał całą czerwoną twarz i widoczne zmarszczki przy tej swojej minie. – Albo zmień minę, bo Ci tak zostanie na zawsze.
- Idę spać – odwrócił się do mnie plecami, wkurzony.
Schowałam tabletki do pudełka, pudełko włożyłam do kieszeni i znowu spojrzałam przez okno. Shannon miał rację z tymi lekami, ostatnio ciągle mi było wesoło przez nie. Pewnie to one były przyczyną mojego braku ogromnego strachu przed tym lotem. To przerażenie towarzyszące podczas startu to pewnie nic, co mogłoby mnie czekać, gdybym tych leków nie wzięła.
Oparłam głowę o fotel i pogrążyłam się w myślach, zamykając oczy. Po chwili zasnęłam. Nic mi się nie śniło, miałam twardy i spokojny sen, co było dla mnie dużą ulgą.
Obudziło mnie bipanie. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się przerażona. Popatrzyłam na Shannona, który uśmiechnął się lekko.
- Nie bój się, to tylko informacja, ze mamy zapiąć pasy, bo zaraz lądujemy.
Odetchnęłam z ulgą. Zapięłam pasy i spojrzałam przez okno. Słońce górowało nad chmurami, oślepiając mnie swoim blaskiem. Poczułam, że samolot zaczyna opadać. Po chwili znaleźliśmy się w chmurach, przez które nic nie widziałam. Przebiliśmy się przez nie i ujrzałam pojedyncze zabudowania, które wyglądały jak miniaturowe klocki lego. Zaczęliśmy się coraz bardziej zniżać, przez co zabudowania rosły z każdą sekundą. Po chwili kola samolotu dotknęły spokojnie asfaltu. Zaczął gwałtownie hamować, jednak nie na tyle gwałtownie, ze nie odczułam żadnego lęku. Zatrzymał się całkowicie. Ludzie zaczęli bić brawa dla pilota. Dołączyłam do nich, wiedząc, że już po wszystkim.
Pilot podziękował za lot, a stewardessy otworzyły boczne wyjścia. Ludzie zaczęli wstawać z miejsc i zrobił się ogólny harmider oraz nieporządek. Kiedy większość już wyszła, wstał Shannon, a ja po nim. Mężczyzna sięgnął po kule do luku bagażowego i podał mi je. Podziękowałam mu, chwyciłam kule i ruszyłam w kierunku wyjścia. Przed samolotem czekał na nas Jared, którego ochrona non stop próbowała wywalić z tego terenu do autobusu, jednak on się nie dawał. Wpatrywał się z niepokojem w dwa wyjścia. Kiedy zobaczył mnie, rozpromienił się i szybkim krokiem podszedł w naszą stronę.
- Co się działo? Słyszałem, jak coś krzyczałaś przy starcie – zapytał się jeszcze zanim do nas podszedł.
- Zrobiła mnie w konia – jednak nie przeszła Shannonowi złość. Puścił mnie po zejściu ze schodów i ruszył szybko w stronę autobusu. Zaśmiałam się pod nosem.
Jared w końcu doszedł do mnie i mocno chwycił mnie w swoje objęcia, przytulając mnie do siebie.
- Ta bardzo się martwiłem, nie wiedziałem, jak sobie poradzisz z tym stresem, a nie było mnie obok Ciebie! – powiedział, zatroskany, do mojego ucha. – Z kim siedziałaś?
- Z tym głąbem – wskazałam głową na malejącą postać Shannona.
Popatrzył na mnie w lekkim szoku i zagniewaniem.
- Jak to tak, on siedział z Tobą i mi nic nie powiedział? Co z niego za brat! – krzyknął.
Podeszła do nas ochrona i zaczęła nas wyganiać w stronę autobusu. Jared machnął im ręką i powoli się udaliśmy do pojazdu.
- Nie martw się, pożałował tego – zapewniłam wokalistę.
- W jaki sposób?
- Powiedziałam mu, że zaraz będę rzygała i jego spodnie będą ozdobione moimi wymiocinami. To dlatego słyszałeś mój krzyk, wiesz, musiałam dodać dramaturgii, żeby mi uwierzył.
- Jego ukochane spodnie miały ucierpieć? Chyba go uderzyłaś w czuły punkt, bo on ma fioła na punkcie swoich spodni, nie rozumiem go czasami.
Objął mnie w pasie. Weszliśmy do busu jako ostatni pasażerowie. Kierowca zamknął drzwi i pojechaliśmy w kierunku terminalu. W autobusie siedziała cała załoga i obserwowała ze zdziwieniem, czemu Shannon, który zawsze do tej pory starał się być blisko Jareda, teraz stoi jak najdalej od nas, zaś ja z młodszym Leto staraliśmy się zachować powagę, jednak to było trudne, ponieważ perkusista co jakiś czas spoglądał na nas gniewnym spojrzeniem. Ach, gdyby wzrok mógł zabijać, to byśmy teraz leżeli martwi, a muchy nad nami by latały, ciesząc się z darmowej uczty! Ale nie zabijał, na całe szczęście.
Autobus zatrzymał się przed drzwiami. Wyszliśmy przez nie i udaliśmy się w stronę odbioru bagażu. Po 20 minutach wszyscy siedzieli zapakowani w taxi. Siedziałam z Jaredem z tyłu, zaś z przodu miejsce zajął Fred.
- Jedziesz do Leto? – zapytałam się go.
- Niestety! Chcę się bardzo zobaczyć z moją żoną i dzieckiem, więc innym razem – spojrzał na mnie smutnie. – Ale jutro wpadnę, obiecuję!
- Mary, mam nadzieję, że zaszczycisz mnie swoją obecnością, dopóki Ci nie zdejmą gipsu? – zamruczał do mojego ucha Jared, a mnie przeszły ciarki po karku. Tak bardzo lubiłam jego głos, który powodował we mnie tyle emocji…
- Z wielką przyjemnością – uśmiechnęłam się do niego delikatnie i oparłam głowę o jego ramię, a ten mnie czule objął.
Podjechaliśmy pod dom Leto, który był bliżej lotniska niż Freda. Pożegnałam się z bratem, Jared wyjął z bagażnika walizkę i pokuśtykałam w stronę domu, zaś taksówka pojechała w dalszą drogą. Shannon dojechał na miejsce przed nami, więc wokalista nie musiał bawić się w szukanie kluczy i otwieranie zamków. Położył bagaż przy schodach i udaliśmy się do kuchni. Zastaliśmy tam Shannona, i, o dziwo, Emmę. Jared spojrzał na nich pytającym wzrokiem.
- Zaprosiłem ją na noc, chciałem ustalić kilka rzeczy – odpowiedział perkusista.
- Na przykład? – zapytał się Jay.
- Kwestia wspólnego mieszkania, nie chcemy się wmieszać w waszą egzystencję.
- Powodzenia! – rzuciłam wesoło.
- Dzięki – powiedziała Emma, uśmiechając się do mnie ciepło. Odwzajemniłam jej uśmiech.
- Chcecie kawy? – zapytał się starszy Leto.
- Z przyjemnością się napijemy!
Dosiedliśmy się do kobiety i czekaliśmy, jak mistrz kawy przygotuje nam swoje specjały. Nie mogłam się doczekać, jak w końcu wypiję coś ciepłego. Po kilku minutach Shannon postawił przed nami parujące kubki z kawą. Wzięłam do dłoni swój i z błogim wyrazem na twarzy wypiłam, jak zawsze idealną, kawę.
- Boże, ona jest zajebista – mruknęłam, jak odstawiłam puste naczynie na blat.
- Przepis wzięty z Twojej książki! Co tylko potwierdza, że ona jest zajebista, to znaczy książka, nie kawa. Chociaż kawa też jest zajebista. Dobra, pogubiłem się – podrapał się po głowie.
- Nie myśl więcej, bo Ci fałdy mózgu wychodzą uszami – zaśmiała się Emma.
Shannon pokazał jej środkowy palec, i, obrażony, wyszedł w salwie śmiechu z kuchni gdzieś na podwórko. Jay wstał i ogarnął kuchnię, zaś ja i towarzyszka udałyśmy się na taras. Przy basenie siedział Shannon i patrzył przed siebie. Emma chciała do niego podejść, ale zatrzymałam ją.
- Daj mu pobyć trochę samemu, widzę, że się nad czymś ważnym zastanawia, to nie jest zwykłe odpoczywanie po fochu nad basenem – poinformowałam ją, zauważając u Zwierzaka charakterystyczną pozę, którą kiedyś widziałam u brata, kiedy do niego szłam do pokoju, chcąc zobaczyć, co robi, a ten siedział przed oknem w takiej właśnie pozycji i gdzieś patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem.
- Nie ma sprawy… - powiedziała Emma i usiadła na leżaku. Zajęłam miejsce obok niej.
Po chwili doszedł Jared z miską owoców w dłoniach. 10 minut później Shannon wstał i podszedł do nas, siadając obok brata. Rozmawialiśmy o przeróżnych lekkich rzeczach, dzięki której całkowicie się rozluźniliśmy. Minęło kilka godzin i słońce zaczęło zachodzić. Zrobiło się cicho, każdy w swoim zakresie podziwiał to piękne zjawisko. Dzisiaj zachód był taki wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju. Niby taki normalny, ale inny, bardziej magiczny. Może atmosfera to sprawiła, może ludzie, może fakt, że w końcu w swoim domu się znajdujemy (tak, na czas mieszkania w tym domu będę mówiła na niego „mój dom”). W pewnym momencie Jared poderwał się i szybkim krokiem poszedł do środka budynku, aby z niego wrócić z gitarą. Usiadł na stopniach, nastroił struny, i zaczął śpiewać:

Los In the city of angels
Down in the comfort a strangers, I
Found myself In the fire burned hills
In the land of a billion lights          

Zamilkł, a w naszych oczach pojawiły się łzy. Sposób, w jaki to zaśpiewał i zagrał, przechodził ponad wszystkie dotychczas znane mi wyciskacze łez. Tęskny, przepełniony jednocześnie miłością i uwielbieniem głos, spokojna, ale jakże piękna muzyka… Boże, ta piosenka to było coś cudownego.
- Czemu milczycie? Coś źle zaśpiewałem? – zapytał się niepewnie.
- Jared, to było… piękne i takie prawdziwe, jakbyś dawał kawałek serca i swojej duszy – powiedziałam w końcu, odkrywając, z trudem, na nowo mowę.
- Dziękuję, że się z nami tym podzieliłeś – odparł wzruszony Shannon. – Nigdy nie wiedziałem, że będzie Cię stać na coś takiego. A Modern Myth jest piękne, i to Good Bye, ale ta piosenka bije na głowę dziesięciokrotnie wszystkie nasze utwory jeśli chodzi o magiczność.
- Od dawna mi te słowa i muzyka chodzą po głowie, jednak zawsze czegoś brakowało, ale dzisiaj nadszedł ten moment, że doszedł ten brakujący element, i pojawiło się wszystko pięknie w głowie.
- Ona musi być na następnej płycie! – krzyknęła Emma, która w końcu ochłonęła.
- Nie, mam inny pomysł na następną płytę – odparł tajemniczo Jay. – Tą, jak już, mogę dać na 4-ej, na pewno nie teraz, nie pasuje mi.
- Och, jaki tajemniczy jesteś! Niczym listonosz stojący przy skrzynce – zaśmiał się Shannon, a słońce zaszło, co spowodowało, że ten idylliczny moment poszedł w zapomnienie, jednak wiedziałam, ze tę chwilę będę pamiętała już zawsze.
Jared ostawił gitarę i przyniósł piwo oraz zakąski, dzięki czemu impreza trwała nadal. W końcu, kolo 3 w nocy, kiedy Emma zaczynała niebezpiecznie kiwać się na fotelu, zarządziliśmy koniec. Chłopaki ogarnęli burdel, zaś ja i kobieta udałyśmy się na górę w celu zajęciu naszych sypialni. Pozegnałysmy się buziakiem w policzek i weszłyśmy do swoich pokoi.
Skierowałam się do łazienki, gdzie wzięłam szybki prysznic, przebrałam się w swoją pidżamę, umyłam zęby i wślizgnęłam się pod pościel. Po chwili wrócił Jay.
- Ty już w łóżku? – zapytał się, zdziwiony.
- No tak, a co mam innego robić? – uśmiechnęłam się.
- W sumie to nic… Taka zmęczona?
- Nawet nie wiesz, jak bardzo teraz padam! – ziewnęłam szeroko.
Podszedł do mnie, pocałował mnie delikatnie w czoło i poszedł się ogarnąć. Wrócił po 4 minutach, świeży i przebrany w czyste rzeczy. Położył się obok mnie i wziął mnie w objęcia.
- Ta piosenka była magiczna… Weź częściej śpiewaj coś takiego ,bo to niesamowicie nastraja człowieka do przemyśleń nad swoim życiem.
- Dla mojej małej dziewczynki wszystko!
Nagle dobiegły nas jęki i stukot łóżka o posadzkę.
- Myślałem, że Emma była śpiąca… - zastanawiał się głośno Jared.
- Odnalazła w sobie energię – zachichotałam.
Po 3 godzinach baraszkowanie dochodzące z pokoju obok przestało być powodem do śmiechów i był powodem do wkurwów. Przez odgłosy dobiegające zza ściany nie byliśmy w stanie zmrużyć oczu. Kiedy przez nasz pokój znowu przebiegły jęki, spojrzałam na Jareda. Miał czerwone oczy od niewyspania i złość na twarzy.
- Przez tych debili nie mogę spać – wysyczał.
- Daj im się nacieszyć tym łóżkiem, pewnie jeszcze nie mieli okazji się wypróbować tutaj – westchnęłam, próbując ich bronić, jednak z minuty na minutę coraz gorzej się czułam. Chciało mi się spać, ale ile razy zamykałam oczy i prawie odpływałam w objęcia Morfeusza, myśląc, że w końcu koniec igraszek, z pokoju dobiegały kolejne głośne dźwięki. – My też kurwa tak głośno byliśmy?! – zapytałam się z żalem w głosie, kiedy dobiegł nas śmiech Shannona.
- Może i byliśmy głośno, ale nie aż tak! – jęknął Jay.
Po drugiej stronie zapanowała cisza.
- W końcu koniec? – odważyłam się zapytać po 5 minutach.
-  Miejmy nadzieję… - odparł cicho.
I znowu, po raz 3934303 zaczęły do nas dochodzić walenie łóżka o posadzkę.

- Kurwa mać! – wykrzyczał głośno Jared, że para na pewno go usłyszała, jednak nic z tego nie robiła. – Idę kurwa do nich! – wygramolił się z łóżka i ruszył wściekły przez pokój. 

___

Dałam teraz słowa do COA, bo w sumie nie wiadomo, kiedy Jay je napisał, mam nadzieję, że jakoś was nie boli, ze trwa era ABL, a Dziadu pisze piosenki na nową płytę. :>
I haa, udało mi się zakończyć w takim momencie, że nie idą spać! Jestem z siebie dumna. :D 
Mam wenę po 3-ej w nocy, to nie jest dobre dla mojego organizmu. Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni z tego rozdziału. :)
Cieszę się z każdego małego komentarza, pamiętajcie!

5 komentarzy:

  1. Hahahahah :D Obsesja Shanna na punkcie spodni ciekawy pomysł :D
    Fajny rozdział :3
    Weny życzę :*

    OdpowiedzUsuń
  2. haha znowu sie usmialam :D Super! Dzieki za tiny <30

    OdpowiedzUsuń
  3. Trafiłam na tego bloga przypadkiem, z Echelonu na facebooku i przeczytałam całego na raz, jest magiczny! Zazwyczaj nie czytam fanficów, nie przepadam za nimi, ale ten jest niesamowity, bo nie jest nudny, na siłe poważny, tylko zabawny, pisany tak naturalnie. <30 Haha, jestem beznadziejna w pisaniu i ten komentarz brzmi sztucznie, wiec pisanie zostawiam tobie i czekam na nastepne rozdziały. Ale namotałam XDD

    OdpowiedzUsuń
  4. Genialny rozdział :D ( Jak zawsze zresztą )

    OdpowiedzUsuń
  5. STUK, STUK :D Witam :D Idealne rozpoczęcie weekendu :D trochę długo to trwało, ale dzisiaj trochę wolnego więc jestem! :D akcja ze spodniami xD hahaha, ale w sumie ja też bym spanikowała, gdyby ktos chciał na mnie narzygać xD no i w ogóle bardzo przyjemny rozdział, bardzo fajnie się go czytało :D i tak akcja na koniec xD hahah :D no cóż, Mary z Jaredem też pewnie nie jednym przeszkadzali hałasując, ale Shannon jednak przebił wszystkich xD i Emma też xD nie dadzą spać ;_;

    OdpowiedzUsuń