czwartek, 4 grudnia 2014

ROZDZIAŁ XXXVI

 - Hej, co się stało? - dobiegł do mnie jakby z daleka czyjś głos.
Zatrzymałam się i niepewnie podniosłam głowę do góry, mając wciąż w oczach łzy. Przede mną stał Harry i z lekkim zdziwieniem patrzył się na mnie.
 - Nie wiem - odparłam cicho. - Moje życie straciło sens.
Podszedł do mnie bliżej i położył rękę na ramieniu, po czym obrócił tak, że patrzyłam się w jego oczy.
 - Chodź do pokoju pielęgniarek, uspokoisz się i powiesz, co się stało.
Złapał mnie za nadgarstek i delikatnie pociągnął we wskazanym kierunku. Poszłam za nim bezwiednie, bo co niby miałam zrobić? Moje niebo się rozpadło, a upadek z niego bolał bardzo. Wciąż byłam w szoku. Jak mogli mi to zrobić, sprawić, że poczułam się teraz jak ostatnia szmata? Czemu Jared tak szybko uwierzył bratu, który miał przecież lekki wstrząs mózgu po tym, co go spotkało na plaży?
Weszliśmy do białego gabinetu. Harry posadził mnie na krześle i zaczął robić mi herbatę. Rozejrzałam się niepewnie po pomieszczeniu. Wszystkie pielęgniarki patrzyły na mnie z ukosa, a wzrok miały gniewny. Pewnie sądziły, że jestem kimś ważnym w życiu przystojnego ratownika i brały mnie w tym momencie za swoją konkurencję. Ja jednak miałam wszystko gdzieś, nadal byłam w szoku.
Przede mną wyrosła dłoń z parującym kubkiem herbaty. Podziękowałam lekkim skinięciem głowy i zaczęłam pomału sączyć płyn.
 - Moje drogie panie, czy mógłbym prosić o chwilę prywatności? - zadudnił głos ratownika.
Kobiety opuściły pomieszczenie, mamrocząc coś pod nosem. Kiedy ostatnia wyszła i zamknęła za sobą drzwi, Harry uklęknął przede mną, kładąc dłonie na moich kolanach, aby nie przewrócić się w tej dość niewygodnej pozycji.
 - Mary.. - zamruczał cicho. Spojrzałam na niego niepewnie. - Co się stało?
Bezbarwnym głosem powiedziałam wszystko, począwszy od snu, który miałam w Toronto, przez rozmowę z Shannonem na pokładzie samolotu, skończywszy na tym, jak mnie potraktowali ludzie, których kochałam.
 - Wiesz, co jest najgorsze? - dodałam na sam koniec. - Że przez to wydarzenie nie jestem pewna, czy aby na pewno to był sen... A co, jeśli faktycznie poszłam w nocy do niego?
 - Na pewno nie poszłaś! Nawet tak nie myśl - rzucił buntowniczo mężczyzna. - W końcu ma teraz namieszane w głowie, to całkiem zrozumiałe, że gada od rzeczy, że myli mu się prawdziwy świat z fikcją. Wkrótce sobie przypomni, jak było naprawdę... Skoro jednak ma teraz taką świadomość, widocznie mocno na niego wpłynął ten sen. On chyba chce, aby był prawdziwy - przyjrzał mi się badawczo.
 - Nawet o tym nie mów - powiedziałam gorzko. - Najgorsze jest to, że nie wiem,co mam ze sobą zrobić. Nie mam ubrań, do Freda nie chcę iść, bo on ma za dużo na głowie, abym mu się jeszcze zwalała na głowę, a do matki nie wrócę, nie po tym, jak mnie tam teraz nie ma - opuściłam głowę na klatkę piersiową.
 - Ja cię przygarnę! Mam wolne łóżko w salonie. Mieszkam sam, więc nikt nie będzie nam przeszkadzał - rzucił gorąco, chwytając mnie za dłonie.
Spojrzałam na niego, a w moich oczach pojawiły się łzy. To było takie miłe, kiedy człowiek, którego zupełnie nie znasz, proponuje ci mieszkanie u siebie! Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wtem drzwi od gabinetu otworzyły się szeroko.
 - Harry, pan Leto chce wiedzieć, czy... - urwała pielęgniarka, widząc, w jakiej pozycji się znajdujemy. No nie, kolejna rzecz została niesłusznie odebrana.
 - Wiedziałem, że mnie zdradzasz! Wiedziałem to! - zawył mężczyzna, który stał za pielęgniarką.
Spojrzałam szybko w jego kierunku, a moje serce momentalnie zamarło. Jared. Na pewno miał mnie teraz za kurwę, która puszcza się z pierwszymi lepszymi za jego plecami. Jeśli do tej pory miałam jakieś szanse, aby mi wybaczył czy też pozwolił się wytłumaczyć, w tym momencie odpłynęły one do krainy marzeń i fantazji. Znajdowałam się w gównianej pozycji i już nie było ratunku, aby z tego bagna wyjść. Jared odwrócił się i poszedł szybkim krokiem w kierunku wyjścia.
 - Jared, to nie tak! - zawyłam, podrywając się na nogi.
Zrobiłam to tak nieudolnie, że zaplątałam się o nie i runęłam jak długa na podłogę, przewracając Harry'ego. Poczułam ostry ból z tyłu głowy i zapanowała ciemność.

***

 - Mary, ocknij się, jesteś bezpieczna - doszedł do mnie przyjemny męski głos.
Otworzyłam niepewnie oczy. Musiała już być noc, gdyż paliły się delikatnie lampy. Hm, nie znałam tego pomieszczenia. Obróciłam głowę w prawo i zrozumiałam, dlaczego - prawdopodobnie znajdowałam się u Harry'ego, a ten siedział przy kanapie i wpatrywał się we mnie intensywnie.
 - Ile byłam nieprzytomna? - wykrztusiłam z siebie ledwo te słowa. Głowa bolała mnie wciąż niemiłosiernie, miałam wrażenie, ze zaraz odpłynę do innego wszechświata.
 - Jakieś 6 godzin. Skończyłem zmianę 2 godziny temu, a lekarz powiedział, że poza bólem głowy nic ci nie będzie, więc wypisał cię i pozwolił mi, abym cię zabrał ze sobą tutaj. Jak się czujesz? - w jego głosie zabrzmiała nutka opiekuńczości.
 - Głowa mnie boli i trochę brzuch - odpowiedziałam mu.
Pomrugałam kilka razy oczami. Zaczynałam coraz lepiej widzieć. Już nie było wszystko tak bardzo zamglone, jak wcześniej. Rzeczy zaczynały nabierać ostrych kształtów i barw. Starałam się usiąść, jednak po kilku nieudanych podejściach zrezygnowałam. Nie byłam jeszcze gotowa na takie rzeczy.
 - Nie chce ci się wymiotować? - zapytał się z niepokojem,
 - Nie, a czemu miałoby cię to niepokoić? - nabrałam trochę podejrzeń.
 - Bo tak właściwie to kiedy spadałaś, zahaczyłaś głową o kant biurka, co wywołało wstrząśnięcie mózgu. Niby jest tylko lekki, ale i tak musisz być obserwowana przez 24 godziny po upadku, gdyż w każdej chwili może dojść do wylewu i wtedy nie będzie wesoło - poinformował mnie Harry.
Jeszcze tego mi brakowało, żebym przez Jareda miała stracić życie! W sumie to nie byłby pierwszy raz, kiedy znalazłam się w stanie dość niewesołym, na co wpływ miał, pośrednio czy też nie, Leto.
 - Ugh - skomentowałam. Czułam się już dobrze, prawie nic mnie nie bolało, więc delikatnie uniosłam się na łokciach, aby następnie usiąść i oprzeć się o poduszki. - Głupio mi trochę - spuściłam wzrok na swoje dłonie.
 - Czemu? - zdziwił się mężczyzna.
 - Bo tak na dobrą sprawę cię nie znam, a ty nie wiesz, kim mogę być, wiesz, seryjnym mordercą, pedofilem i takie tam. A ty tak po prostu zaproponowałeś mi mieszkanie... Mocno ufasz ludziom - w końcu na niego spojrzałam.
 - Tak, to prawda, jestem zbyt ufny, co czasami kończy się dla mnie źle - westchnął. - Ale kocham też pomagać, nieść pomoc innym ludziom. Nie potrafię im tego odmówić, skoro wiem, że mam warunki do tego. Gdybym nie mógł cię przetrzymać kilka dni w pokoju, pewnie nie zaproponowałbym ci tego. Nie jesteś pierwszą osobą, która tutaj śpi, już sporo spało przed tobą, którzy też byli w ciężkiej sytuacji. Jakoś tak się trafiło, że Bóg zsyła mi tylko te poszkodowane, nie chcąc mi zesłać tego, czego szukam, czyli miłości - zakończył, wpatrując się w ścianę za mną.
Zrobiło mi się smutno. Biedny Harry, tyle dobra nosi, a nikt nie chce go wynagrodzić tym, czego on potrzebuje! Podniosłam rękę i położyłam dłoń na jego ramieniu.
 - Nie martw się, kiedyś to nastąpi - uśmiechnęłam się do niego krzepiąco. - Na pewno w tym momencie jest twoja druga połówka, która myśli tak samo jak ty i wzdycha, wznosząc oczy ku niebu.
 - Dzięki, pewnie masz rację - odwzajemnił mi uśmiech. - Jesteś głodna? - spytał się.
Jak na komendę zaburczało mi w brzuchu. Zaśmialiśmy się.
 - To idę zrobić nam coś do jedzenia, wypoczywaj tutaj!
Wstał i poszedł w kierunku kuchni, a ja zaczęłam rozglądać się po pokoju. Był on dość duży. Kanapa znajdowała się na samym środku, a naprzeciwko niej, tuż pod oknami, na kredensie stał telewizor z wyższej półki. Przy ścianie po lewej stronie stał ogromny regał z książkami, który zajmował 3/4 ściany, zaś po prawej stronie był stół z krzesłami. Za łóżkiem, również pod ścianą, znajdowało się kilka szaf, w środku pewnie były pochowane ubrania bądź różne papiery. Na ścianach wisiały plakaty różnych zespołów, ale łączyła ich wspólna tematyka - rock i metal. Widocznie musiał lubić taką muzykę. Uśmiechnęłam się do siebie, kiedy zobaczyłam podpisany plakat Metalliki.
Harry wrócił do mnie po 10 minutach z tacą, na której znajdowały się dwa parujące kubki z herbatą oraz ogromny talerz z kanapkami (m.in. z serem żółtym, sałatą, szynką, pomidorem, ogórkiem). Podziękowałam mu i od razu zaczęłam jeść pierwszą kanapkę, jakbym od kilku tygodni nic nie miała w ustach. Zjedliśmy w ciszy, popijając co jakiś czas z kubka. Kiedy mój brzuch wreszcie był syty, oparłam się wygodniej o poduszki. Harry, który siedział na podłodze, opierając się o łóżko (głowę miał tuż przy mojej dłoni), spojrzał się na mnie.
 - Najedzona?
 - W końcu! Dziękuję, było pyszne - posłałam do niego czarujący uśmiech.
 -Pośpij sobie, mi też jest to potrzebne - ziewnął szeroko. - Byłem na zmianie 20 godzin! Praca potrafi człowieka zniszczyć. - Wstał i przeciągnął się, a następnie uroczo potargał swoje włosy. - Dobranoc, maleńka! Łazienka jest tam - wskazał głową na korytarz, który znajdował się za mną. - Na pralce znajdziesz niebieski ręcznik, jest twój. Nie krępuj się, może i nie mam damskich kosmetyków, ale mydło powinno ci wystarczyć i całkowicie zaspokoić - mrugnął do mnie. - Jutro rano znowu jadę do pracy, zapasowy klucz znajdziesz na stole w kuchni. Jeśli zdecydujesz się wrócić do Jareda, wrzuć go do skrzynki. Czuj się jak u siebie w domu! - rzucił i wyszedł z pokoju, machając mi na pożegnanie.
Powoli wstałam z łóżka, i kiedy nabrałam pewności, że się nie wywalę, wzięłam kule i podreptałam do łazienki. Zgodnie z słowami Harry'ego na pralce leżał niebieski ręcznik, a obok niego ładnie złożona biała koszula mężczyzny, która miała mi posłużyć za tymczasową pidżamę. Umyłam się, wyprałam swój skromny dobytek i włożyłam na siebie bawełnianą koszulkę, która była bardzo miła w dotyku. Rozwiesiłam mokre ubrania na wiszącym kaloryferze, po czym wyszłam z pomieszczenia. Weszłam z powrotem do pokoju, w którym miałam spać, i rozłożyłam sobie pościel na łóżku. Wsunęłam się pod kołdrę, zgasiłam małą lampkę i zasnęłam, odpływając w krainę marzeń, gdzie wszystko było możliwe, a obok mnie cały czas był Jared.

Kiedy się obudziłam, dochodziła 9. Czułam się już dobrze, to znaczy nie kręciło mi się w głowie, co było całkiem dobrym znakiem. Starając się nie wspominać poprzedniego dnia (chociaż bolące serce na to zbyt nie pozwalało) wstałam i skierowałam się do kuchni w celu przyszykowania sobie skromnego posiłku. Na stole, oprócz kluczy, leżały pieniądze. Zaśmiałam się gorzko. Na szczęście wzięłam portfel z wszystkimi moimi pieniędzmi do szpitala, więc nie musiałam nic pożyczać od Harry'ego.
Zrobiłam sobie skromne 2 kanapki i małą kawę. Miałam ochotę jeszcze coś zjeść, więc przejrzałam po kolei wszystkie szafki w kuchni. W jednej z nich znalazłam moje ulubione płatki śniadaniowe. Poszłam więc z nimi i z szklanką soku pomarańczowego do pokoju, gdzie odpaliłam telewizor. Akurat leciał serial, który lubiłam czasami oglądać - "Dr House". Wciągnęłam się w oglądanie go, cały czas jedząc chrupkie płatki. Jak ja lubiłam te życiowe problemy Hausa! Nie spostrzegłam się, a pełne pudełko płatków zrobiło się puste. Hm, a ja nadal byłam głodna. Widocznie musiałam być niedojedzona. Darowałam sobie pójście do kuchni w poszukiwaniu innego źródła pokarmu, obiecując sobie jednak, że zrobię dzisiaj dość przyzwoity obiad, nie szczędząc sobie niczego.
Kiedy serial się skończył, zebrałam się w sobie i wyszłam na dwór, aby kupić to, co jest mi najbardziej potrzebne do życia w danym momencie. Jakie szczęście, że Harry mieszkał na parterze, miałam do pokonania tylko kilka schodów! Na szczycie listy figurowały podpaski - jak dobrze, że dostałam okres! Nie byłabym zbyt szczęśliwa, gdybym miała się dowiedzieć, że wpadłam z Jaredem... Myśl o nim, mimo ze taka krótka, spowodowała we mnie ogromny ból. Momentalnie ogarnął mnie smutek oraz rozgoryczenie do całego świata. Miałam nadzieję, że to tylko chwilowe, ze niedługo znowu będę mogła się przytulać do niego.Tylko nie wyobrażałam sobie, jakbyśmy mieli dojść do porozumienia, skoro on nie wiedział, gdzie przesiaduję, i nie wiadomo, czy Shannonowi się przypomni, jaka była prawda.
Wpadłam do pierwszego sklepu odzieżowego, gdzie kupiłam kilka koszulek w przecenie oraz bieliznę. Zakupiłam też spodnie w ciut większym niż zwykle rozmiarze. Przytyło mi się, niedobrze. Nie lubiłam mieć więcej niż potrzeba kilogramów, w końcu po co one są? Chyba tylko po to, aby wkurzać człowieka. Następna moja wizyta była w chemicznym, gdzie wzięłam szczoteczkę do zębów, szampon oraz podpaski. Po wyjściu z niego mój plecak był już cały zapchany rzeczami, więc w warzywniaku musiałam się ograniczyć do produktów, które faktycznie były mi niezbędne do przygotowania obiadu - zapiekane brokuły z serem żółtym wymieszane z makaronem. Pyszotki!
Obładowana zakupami wróciłam do domu i od razu wzięłam się do roboty. Wywijając swoją nogą w gipsie pichciłam sobie, puszczając na cały głos w odtwarzaczu CD Metallikę.
Kiedy wyjmowałam z piekarnika naczynie, do mieszkania wszedł jego prawowity właściciel. Od razu wszedł do kuchni i spojrzał na mnie zdziwiony.
 - Dobrze się czujesz? - spytał się.
 - Jeśli o fizyczne się pytasz to tak, wyśmienicie! Zrobiłam obiad, moje ulubione danie. Chcesz trochę? - zaświergotałam.
 - Oczywiście... Nic cię nie boli? - dopytywał się podejrzliwie, siadając na taborecie.
 - Własnie nie, sama jestem zdziwiona - westchnęłam, kładąc przed nim talerz z parującym jedzeniem. - Smacznego! - rzuciłam, siadając naprzeciwko niego.
 - Nawzajem - odpowiedział.
Spożyliśmy posiłek w milczeniu. Zjadłam olbrzymią porcję i w końcu poczułam się najedzona, ale nie przeżarta. Kiedy wzięłam ostatni kęs do ust, dostrzegłam, że Harry bacznie się mnie przypatrywał od jakiegoś czasu.
 - O co chodzi? - spytałam się go.
 - Hm?
 - No bo tak dziwnie na mnie patrzysz... - wzruszyłam ramionami.
 - Nie nic - odpowiedział trochę za szybko. - Ładnie dziś wyglądasz. Gdzie się nauczyłaś gotować? Bo było wyśmienite! - zmienił zdanie.
 - Znalazłam przepis w książce kucharskiej, który trochę zmodyfikowałam, zmieniając dodawane przyprawy. Napiszę ci potem, jeśli chcesz - zaproponowałam.
 - Nie ma sprawy! Idź sobie poodpoczywać, ja doprowadzę kuchnię do porządku - wskazał głową na zlew, gdzie znajdowały się nieumyte ostatnie naczynia.
Rozłożyłam się wygodnie na kanapie i porwałam do rąk książkę, którą znalazłam gdzieś w czeluściach biblioteki Harry'ego. Był to King, "Smętarz dla zwierząt". Nigdy nie udało mi się upolować na nią, więc z zapartym tchem zapoznawałam się z kolejną twórczością mojego ulubionego pisarza horrorów. Po jakimś czasie do pokoju wszedł Harry. Odłożyłam na chwilę książkę i spojrzałam na niego.
 - Jak było w pracy? - spytałam się uprzejmie.
 - Dzisiaj wyjątkowo luźno, nikogo nie musieliśmy ratować, więc pograliśmy sobie w pokera. Wygrałem 10 kapselek od piwa! - zaśmiał się, wyciągając z kieszeni dżinsów swoje zdobycze. - Nie chcemy grać na pieniądze, nas to nie jara. A tobie jak minął dzień?
 - Poczytałam trochę, obejrzałam Hausa, poszłam na zakupy - wskazałam głową na reklamówki, które leżały na fotelu. - Zrobiłam obiad, ogarnęłam trochę mieszkanie... Wiesz, wszystko, byleby nic nie robić. Nie lubię bezczynności - wyznałam mu. - Masz może jakieś wino? Bo szukałam jakichś procentów, ale nic nie znalazłam. Oczywiście nie jestem alkoholikiem! - szybko dodałam. - Po prostu uznałam, że to byłby fajny dodatek do obiadu.
Harry spojrzał na mnie, ale nie odpowiedział od razu. Widziałam, ze bije się z myślami. Zaniepokoiłam się trochę. Co się stało? Czy wiedział coś więcej, niż mi powiedział? Czy zostało mi mniej życia? Czy ja umrę? Od razu zrobiło mi się słabo. Oblał mnie zimny pot.
 - Co się stało? - spytałam się, a mój dobry humor zniknął gdzieś.
Harry popatrzył się jeszcze chwilę na mnie, po czym westchnął.
 - Jest coś, o czym ci wczoraj nie powiedziałem, gdyż uznałem, ze trochę nieodpowiednia pora na to.
 - Umrę? - wyszeptałam.
Zaśmiał się cicho.
 - Nie, masz za to w sobie dwa życia!
Na początku go nie zrozumiałam. Dwa życia? O co mu chodzi? Po chwili coś mi zaświtało w głowie. Ale... To przecież niemożliwe! Mam okres teraz, w tym momencie, nie miałam żadnych porannych nudności, czuję się doskonale. Roześmiałam się.
 - Żartujesz sobie ze mnie. Mam miesiączkę, krwawię, to jest niemożliwe - spojrzałam na niego rozbawiona.
 - Zdarza się, ze nie ma się żadnych symptomów, ba, okres jest do końca tego czasu. Ale Mary, byłaś w szpitalu, przebadano ci krew, a potem, dla pewności, zrobiono ci test, który wyszedł pozytywnie.
 - Nie, nie zgadzam się na to! - krzyknęłam, a krew odpłynęła mi z twarzy. Zrobiło mi się słabo.
 - Niestety musisz. Jesteś w ciąży, Mary.

__

Przepraszam za tak długą przerwę, jak zwykle nie miałam weny na pisanie. Wiem, że to kolejny krótki rozdział, jednak nie planuję dłuższych do tej pory. No chyba że pani Wena do mnie przyjdzie i mnie łaskawie obdarzy swoim błogosławieństwem. Póki co jest gdzieś daleko, schowana, a ten rozdział był pisany na siłę, bo mi było z samą sobą niedobrze, że przez tak długi czas nic się nie pokazywało. Mam nadzieję jednak, że to, co się tutaj dzieje, zrekompensuje tak długi czas oczekiwania.
Jednocześnie mam do was pytanie, czytelnicy. Jak myślicie, jak to dalej się potoczy? Usunie ciążę? Urodzi dziecko, po czym je podrzuci do domu dziecka? Pogodzi się z Jaredem? Ja już mam swoją wersję i wiem, co się stanie, jednak jestem ciekawa, co wy zaproponujecie. ;)

czwartek, 11 września 2014

Przedstawienie postaci :)

1. Mary Blood




2. Jared Leto 



3. Shannon Leto i Tomo Milivevic



4. Harry Garen



5. Fred Blood



6. Carrie Blood (Caitlyn)







A nowy rozdział pojawi się niebawem, jak zacznę go pisać. Będzie się dużo działo i tu nie ma co ukrywać. Waham się jeszcze nad jedną kwestią dotyczącą opowiadania, ale mniej więcej mam naszkicowane w głowie, co muszę napisać. Będzie... niespodziewanie.
Pozdrawiam was ciepło. :)

sobota, 6 września 2014

ROZDZIAŁ XXXV

 - Wiedziałam, że żyje! - krzyknęła Emma.
Spojrzałam na Constance, która stała, trzymając się za serce. Na jej twarzy wykwitł ogromny uśmiech. Spod zamkniętych powiek poleciały łzy.
 - Constance, nic ci nie jest? - zaniepokoiłam się. 
 - Nic, kochana... - spojrzała na mnie i się delikatnie uśmiechnęła. 
W jej spojrzeniu była wielka miłość i radość, jakby odzyskała coś utraconego. No cóż, w końcu tak przecież było. 
 - Chodźmy do auta, jedźmy tam! - krzyczał rozentuzjazmowany Jared. 
Więc wyszliśmy wszyscy na podwórko i wpakowaliśmy się do vana. Zajęłam miejsce z przodu ze względu na gips, chociaż początkowo się buntowałam i chciałam, żeby zajęła je Costance, która przecież była ode mnie wiele starsza. Jednak nie było czasu na kłótnie czy też przepychanki słowne, gdyż każdemu spieszyło się do szpitala, aby uwierzyć, że to na pewno ten Shannon, który w przeciągu kilku dni zrobił bajzel w naszym życiu. W aucie panowało poddenerwowanie i ekscytacja. Nikt się nie odzywał, a każdemu czas się niemiłosiernie dłużył. Chcieliśmy być jak najszybciej na miejscu, dlatego też przez prawie całą naszą podróż towarzyszyły korki. Jared, kierowca, mamrotał pod nosem przekleństwa, jednak na tyle cicho, że tylko ja je słyszałam, a to i tak musiałam wytężyć cały umysł, aby rozróżnić pojedyncze słowa. 
W końcu, po 40 minutach (gdzie normalnie byśmy przejechali drogę w 25) zaparkowaliśmy na szpitalnym parkingu. Wcześniej dozorca wziął opłatę parkingową. Oczywiście nikt nie miał drobnych, dlatego szukanie odpowiedniej kwoty i zebranie jej do kupy zabrało nam kolejne minuty. Wyszliśmy z auta i prawie wszyscy puścili się biegiem do szpitalnych drzwi. Jedynie ja człapałam się powoli, gdyż zapomniałam wziąć z tego pośpiechu kul, i patrzyłam ze smutkiem, jak coraz bardziej znikają mi moi towarzysze z pola widzenia. Niestety droga z parkingu do budynku była dość długa, ale też i piękna, gdyż przy chodniku rosły potężne dęby, a za nimi rosła trawa, wśród której kwitły różne polne kwiaty wiosną - teraz wszystko było szare i ponure, co jednak nie odejmowało piękna temu miejscu. 
 - A panienka dotąd tak bez kul? - usłyszałam za sobą jakiś męski głos.
Odwróciłam się i ujrzałam przed sobą mężczyznę, na oko dwudziestoparoletniego, szeroko uśmiechniętego (link). Miał zielone oczy i brązowe włosy, które utrzymywał w nieładzie na swojej głowie. Nosił czerwony strój typowy dla ratowników w Ameryce. Jego uśmiech był tak zaraźliwy, że sama mimowolnie uniosłam kącki swoich ust do góry.
 - Z przyjaciółmi jestem, którzy mnie zostawili... - odpowiedziałam mu. 
 - Nieładnie tak, nieładnie. Fajnych masz przyjaciół - spojrzał na mnie badawczo, a ja, o rety!, zarumieniłam się. - Pomóc ci dojść do środka? - wskazał głową na wejście do budynku.
 - Chyba dam radę - bąknęłam, po czym zrobiłam krok do przodu i jebs!, akurat teraz moja równowaga musiała się zachwiać i po chwili leżałam na chodniku, przeklinając na swoją niezdarność i na krzywe chodniki i gips i świat i na Shannona i na ptaki, które wesoło latały nad moją głową, i w ogóle przeklinałam cały świat mnie otaczający. 
 - Chyba jednak potrzebujesz pomocy - zaśmiał się cicho ratownik, a po chwili złapał mnie mocno i jednocześnie delikatnie pod pachami, żeby mnie postawić na nogi. Zajęło mu to raptem 6 sekund, tak, liczyłam w pamięci.  - Harry jestem.
 - Mary. I dziękuję - nieśmiało się uśmiechnęłam, pocierając sobie bolący pośladek. - Gdzie jest OIOM? Wysoko gdzieś? - spytałam się, z obawą spoglądając na wysoki budynek, który zapewne miał ponad 6 pięter.
 - Tak, na piątym. A dzisiaj akurat windy nie działają, naprawiają... - momentalnie zbladłam i zrobiło mi się niedobrze. Przecież ja nie dam rady wejść tak wysoko! - Żartowałem! - dodał szybko, widząc moje przerażenie w oczach.
 - Nie żartuj dzisiaj ze mnie, jestem po pochowaniu w trumnie niby brata mojego chłopaka, który ostateczne nim nie jest, a wszystkie tropy prowadzą na tutejszy OIOM - westchnęłam ciężko. 
  - Oj, niewesoła historia... Chodźmy więc na górę, opowiesz mi wszystko po drodze - powiedział do mnie, obejmując mnie w pasie, coby mi się łatwiej szło. 
Absolutnie nie przeszkadzał mi dotyk Harry'ego, wręcz przeciwnie, dodawał mi otuchy i sił na dalsze pokonywanie nużącej drogi. Weszliśmy w końcu do budynku, gdzie od razu skierowaliśmy się w kierunku wind. Mogłam podziwiać kolejny szpital od środka. Ten był cały umalowany na zielono, a płytki na podłodze były o kilka tonacji jaśniejsze niż ściany. Na środku bardzo dużego holu znajdował się okrągły blat, w środku którego siedziały pielęgniarki obsługujące przybyłych pacjentów. Nad drewnianym blatem znajdował się ogromny szyld, gdzie było napisane "REJESTRACJA". Windy znajdowały się po prawej stronie korytarza. Jedna zjeżdżała właśnie, więc na nią czekaliśmy. Po opuszczeniu jej przez pacjentów my weszliśmy do środka. Zostaliśmy w niej sami, nikt nie był chętny na podróż ku niebiosom. 
 - Moment, czy Jared Leto czasem nie grał w "Requiem dla snu?" - zastanawiał się Harry.
 - Grał główną rolę - odparłam mu, wpatrując się z zafascynowaniem w guziki. Zawsze mnie korciło, kiedy byłam mała, aby wcisnąć wszystkie guziki naraz, byłam ciekawa efektu. - Mogę zrobić coś głupiego? 
 - Hmmm? - wymruczał. - Rób, jestem ciekawy - dodał.
Wyciągnęłam rękę ku guzikom i wcisnęłam wszystkie naraz. Tak, w końcu spełniłam swoje marzenie z dzieciństwa! Z dzika satysfakcją obserwowałam, mrugające wszystkie przyciski. 
 - Dziwna jesteś - skomentował to krótko ratownik. 
Wytknęłam mu język. Drzwi od windy po kolei otwierały się i zamykały na każdym piętrze. Kiedy znaleźliśmy się na drugim po powrocie z siódmego a metalowe drzwi szeroko się otworzyły, zobaczyliśmy stojącego przed windą doktora ubranego w biały uniform. 
 - Czy jedziecie na szóste.... - zaczął się pytać, lecz brutalnie mu przerwałam.
 - Winda tylko dla psychicznie głupich ludzi, sayonara! - wykrzyknęłam i szybko wcisnęłam przycisk, który od razu zamykał drzwi (oczywiście przy napotkaniu przeszkody otwierały się one). - Jestem głupia - zaśmiałam się głośno.
 - Nie zaprzeczam - zawtórował mi Harry. - Tylko jest jeden problem.... 
 - Jaki? - spojrzałam na niego lekko zaniepokojona. 
 - To jest psychiatra....
Zapanowało milczenie. Spojrzeliśmy na siebie, po czym znowu wybuchnęliśmy śmiechem tak głośnym, że po chwili zaczął mnie od niego mocno boleć brzuch. Nie wiedziałam, że wygłupy w szpitalu mogą być tak bardzo... nieodpowiednie, no bo w końcu na pewno w tej chwili ktoś tu umierał. Ale musiałam przyznać, że brakowało mi przez kilka dni tej wesołości i radości. Potrzebowałam śmiechu w tym momencie tak bardzo jak powietrza. 
Następne wizyty na piętrach odbyły się bez nieproszonych gości. Kiedy z trzeciego w końcu znaleźliśmy się na piątym, wyszłam z windy, wspierając się o ratownika, który nadal z chęcią mi towarzyszył. Widocznie bał się, że znowu się potknę. Cieszyłam się, że już mnie nic nie bolało po tym upadku, bo jakby mnie teraz miała zacząć boleć noga, mogłoby być bardzo nieciekawie. 
Weszliśmy do pierwszego pokoju znajdującego się od windy, po którym krzątały się pielęgniarki. Harry ukłonił się głęboko.
 - Czołem, siostry! - rzucił szelmowsko, a każda na niego spojrzała. - Wiecie może, nie no, na pewno wiecie - puścił oczko do jednej z nich, blondynki, która się zarumieniła - gdzie leży Shannon Leto? 
 - Pokój 12, ale ma już gości - odparła blondynka nieśmiało. 
 - Pewnie są to zagubieni goście mojej towarzyszki - wskazał na mnie znacząco. - Dziękuję, drogie panie i do zobaczenia wkrótce! Mary, gotowa na przywitanie zmarłego człowieka? - spytał się mnie, kiedy znaleźliśmy się na długim korytarzu. 
 - Jak nigdy. Dziękuję za wszystko, potrzebowałam takiego rozluźnienia się... Brakowało mi tego przez ostatnie dni - odpowiedziałam. 
 - Nie ma sprawy, fajnie znowu poczuć się małym chłopcem - uderzył mnie delikatnie w ramię. - Też zawsze chciałem to zrobić, jednak nigdy nie miałem dość odwagi - zwierzył mi się. 
 - Od dzisiaj będę prowadziła fundację "Mary: spełniaj marzenia z dzieciństwa" - zachichotałam.
 - Będę pierwszym członkiem! - zawołał wesoło ratownik. 
Stanęliśmy przed drzwiami, na których wisiały dwie cyferki, które tworzyły liczbę 12. Drzwi były zamknięte. Stanęłam przed nimi, nie bardzo wiedząc, co w tym momencie mam zrobić. 
 - Wejdź - zachęcił mnie Harry. 
 - Boję się, że nie jestem tam widziana - zmartwiłam się. 
 - Nie bój się - uśmiechnął się do mnie. - Jak już skończysz wizytę u Shannona i będziesz chciała jeszcze wymienić kilka słów, to ja będę w pokoju pielęgniarek siedział - puścił mnie i cofnął się kilka kroków. - No śmiało, wejdź! - zachęcał mnie. 
Położyłam drżącą rękę na klamkę. Bałam się tego, w jakim stanie jest Shannon. A co, jeśli jego stan jest kiepski i okaże się, że tym razem będziemy zmuszeni pochować prawdziwego perkusistę? Nie lubiłam smutnych momentów, nie chciałam zastać wszystkich płaczących nad jego łóżkiem z rozpaczy, a na twarzy Jareda znowu zobaczyć ból. Nie byłabym w stanie tego znieść, nie znowu... Wtedy usłyszałam śmiech, który dochodził z pokoju Leto. Wszystkie moje wątpliwości zostały rozwiane. Jeśli byłoby źle z Shannonem, na pewno by się nie śmiali! Wzięłam głęboki wdech i nacisnęłam klamkę, otwierając szeroko drzwi.
 - Mary! - zawył Jared i zaraz stanął obok mnie, przytulając mnie do siebie mocno. - Gdzie ty byłaś? Martwiłem się! - spojrzał na mnie badawczo po wypuszczeniu ze swoich objęć.
 - To wy mnie zostawiliście - obrzuciłam go oskarżającym wzrokiem. 
 - Brat, daj jej spokój - dobiegł mnie głos, który ostatni raz słyszałam kilka dni temu. Shannon! 
Mężczyzna odsunął się ode mnie, a ja mogłam w końcu ogarnąć wzrokiem całą scenerię. Na środku pokoju leżał perkusista, który był podpięty do wszelakich maszyn ogarniających jego funkcje życiowe. Między oknem a łóżkiem siedziała Constance, szeroko się uśmiechając, a obok niej stała Emma, która miała łzy w oczach. Po drugiej stronie podpierał się o ścianę Tomo, trzymając ręce w kieszeniach swoich spodni. Spojrzałam w końcu na starszego Leto, aby ocenić jego stan. Pomimo rurek, które wydostawały się z prawie każdej jego żyły w rękach (no dobra, była tylko jedna), wyglądał całkiem przyzwoicie. Miał sporo zadrapań na całym ciele, a tuż nad okiem wielki plaster, na szczęście uniknął gipsu. Uśmiechnęłam się do niego, a on odwzajemnił mój uśmiech. Nagle przestał się uśmiechać i wyglądał, jakby go prąd kopnął. Trwało to góra 2 sekundy i tylko ja to zauważyłam, ponieważ wszyscy mieli twarze zwrócone na mnie. Kiedy mrugnęłam, Shannon znów się serdecznie uśmiechał. Zaniepokoiła mnie jednak ta zmiana mimiki.
 - Mary! - przywitał mnie radośnie.
 - Witaj, stary wygo - odparłam i podeszłam do łóżka. Constance wstała szybko z krzesła, ustępując mi miejsca. Podziękowałam jej serdecznie i z ulgą oklapłam na drewniany mebel. - Zamiana roli, teraz ciebie odwiedzamy? - wyszczerzyłam zęby do perkusisty, zapominając o tamtym przerażonym spojrzeniu.
 - Pfff - wytknął mi język Leto.
 - To teraz powiedz w końcu, kiedy jesteśmy wszyscy razem, co się stało - powiedziała Emma z lekkim fochem w głosie.
 - Tak tak. Więc po kłótni wyszedłem na dwór chcąc się przewietrzyć. Odszedłem na kilkadziesiąt metrów, kiedy zaczął się ten cały huragan. Biegłem gdzieś przed siebie, w końcu na horyzoncie zauważyłem kamień. Wiedząc, że lepszy rydz niż nic, obrałem go cel i schowałem się za nim. Kiedy przeszło najgorsze, dobiegł mnie głos wołający o ratunek. Wychyliłem się nieznacznie zza kamienia, aby go zlokalizować. Okazało się, że był to mały chłopczyk, który rozpaczliwie uderzał rękoma o taflę oceanu. Niewiele myśląc zdjąłem buty i wbiegłem do wody, żeby go ratować. Kiedy przypłynąłem z nim na brzeg, zerwała się wichura, która przyniosła ze sobą kawał drewna. Nieszczęśliwie gałąź walnęła mnie w głowę i straciłem przytomność, dlatego wylądowałem tutaj - zakończył dramatyczną pauzą swoją historię.
 - Czemu do nas nie zadzwoniłeś w takim razie? - zapytał się oburzony Jared. - My prawie umieraliśmy z powodu twojego braku!
 - Zapomniałem numeru - odparł z prostotą starszy brat. - Lekarz powiedział, że przez pewien czas mogę doznawać amnezji - wypowiedział, zerkając na mnie badawczo. O co mu chodziło? Zaniepokoiłam się ponownie.
 - Jasne jasne - zakpił Jared. - Pochowaliśmy kogoś obcego, będąc święcie przekonanym, że to byłeś ty!
Shannon się głośno zaśmiał.
 - Ałaaa, mój brzuch! - krzyczał przez łzy.
 - To nie jest śmieszne - żachnął się wokalista.
Shann otarł ostatnią łzę i spojrzał na nas rozbawiony.
 - Co jak co, ale żebyś ty nie rozpoznał własnego brata? No wiesz co, chyba się na ciebie pogniewam! - rzucił, udając obrażonego człowieka.
 - Shannon, wystarczy - zabrała głos Constance, patrząc na swojego pierworodnego z groźnym spojrzeniem.
 - Oj mamo mamo, nic się nie dzieje - zbagatelizował sprawę Leto. - Czy mogę na chwilę zostać sam z Jaredem? Mamy między sobą prywatne sprawy, o których nie chcecie wiedzieć. Proszę... - wyszeptał błagalnie.
 - Nie ma sprawy, pójdziemy się czegoś napić. Emma, Costance, Mary? - spytał się milczący do tej pory Tomo.
Wstałam z krzesła i ruszyłam jako ostatnia. Przed opuszczeniem pokoju spojrzałam na Shannona, który już odkleił z twarzy uśmiech i stał się poważny. Zastanawiałam się, o jaką rozmowę chodziło między nimi.
 - Mary, znowu cię widzę! - z pokoju pielęgniarek wyszedł właśnie Harry, który stanął tuż przede mną. - Koniec wizyty? - spytał się.
 - Nie, bracia chcieli sobie porozmawiać, więc ja i reszta idziemy na jakąś kawę czy herbatę - wskazałam głową na resztę towarzystwa, które się zatrzymało i z zaciekawieniem przyglądało się mojemu nowemu znajomemu. - Poznaj Tomo, Emmę i Costance, matkę Leto. Poznajcie Harry'ego - przedstawiłam ich nawzajem.
 - Miło was poznać - uśmiechnął się ratownik. - Miałem zaszczyt być pierwszą osobą, która widziała waszego krewnego czy też znajomego tuż po wypadku. To mnie wysłano między innymi do niego - mrugnął do mnie okiem.
 - Nie mówiłeś! - odwzajemniłam uśmiech.
 - Nie było kiedy - wzruszył ramionami mężczyzna. - Zaprowadzić was do kawiarenki?
 - Z przyjemnością, nie wiemy, gdzie się znajduje nawet - odpowiedziała mu Emma.
Ratownik towarzyszył nam przez następne 20 minut. Początkowo moi towarzysze byli spięci, jednak wystarczyła minuta a już wszystkim leciały łzy ze śmiechu. Harry był taki swobodny w kontaktach międzyludzkich, tak beztrosko podchodził do życia. Otaczała go aura radości, którą każdy, kto przebywał dłużej w jego towarzystwie, się zarażał. Był idealnym mężczyzną, otwartym i wesołym, nie bał się nowych znajomości. Każdy mijany lekarz czy pielęgniarka witali go z szerokim uśmiechem na twarzy, życząc mu dobrego dnia.
 - Mary, skąd go wytrzasnęłaś?! - wyszeptała do mojego ucha Emma, kiedy staliśmy już w windzie, jadąc z powrotem na OIOM.
 - To wasza zasługa, jakbyście mnie nie zostawili to nie doszłoby do spotkania - wyszczerzyłam do niej zęby.
 - On jest niesamowity - rozmarzyła się.
 - Tej, masz Shannona! - rzuciłam, patrząc na nią z niedowierzaniem.
 - Wiem... - westchnęła. - Pewnie i tak nie miałabym żadnych szans. Żebyś widziała, jak pochłaniał cię wzrokiem! Wpadłaś mu w oko - mrugnęła do mnie.
 - Serio? Nieważne, i tak kocham Jareda - odpowiedziałam twardo, przypatrując się plecom Harry'ego.
Wyszliśmy z windy i poszliśmy w kierunku pokoju Leto. Harry zostawił nas przy pokoju pielęgniarek, mówiąc, że nie chce zabierać nam prywatnego czasu i ciesząc się, że mógł nas poznać. Obdarzyłam go uśmiechem na pożegnanie. Nic do niego nie czułam, mógłby być moim przyjacielem, ale żeby miało do czegoś więcej dojść to raczej nie chciałabym. Zresztą nie znałam go, nie wiedziałam, czy ta maska jest faktycznie prawdziwa. Chociaż wątpiłam w to, ta jego radość była taka szczera i naturalna...
Weszliśmy do pokoju, rozluźnieni i weseli. Atmosfera prysła, kiedy zobaczyliśmy, że Jared płacze, a Shannon ma głowę opuszczoną na klatkę piersiową. Zamarliśmy w bezruchu. W końcu nieśmiało zrobiłam kilka kroków w kierunku wokalisty.
 - Jay, co się dzieje? - wyszeptałam.
 - Nie odzywaj się do niego, nie po tym, co mu zrobiłaś... A on cię kochał! I ufał! - odpowiedział z nienawiścią Shannon.
Zdębiałam. O co chodziło? Towarzysze spojrzeli na mnie pytającym wzrokiem, na co wzruszyłam ramionami. Nie miałam pojęcia, co się kręciło, co sobie powiedzieli podczas rozmowy.
 - Shannon, co mu zrobiłam? - siliłam się na spokojny ton.
 - Nie graj niewiniątka - prychnął perkusista.
 - Jared..... - zawyłam błagalnie. Potrzebowałam, żeby na mnie spojrzał i mi wyjaśnił, o co chodzi.
 Zrobił to. Podniósł głowę i spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczami, w których odbijał się smutek i rozgoryczenie.
 - Czemu przespałaś się z Shannonem? - spytał się z bólem w głosie.
Co? To niedorzeczne! Oskarżenie było tak absurdalne, że zaśmiałam się nerwowo.
 - Jared, przecież nigdy nie bzykałam się z twoim bratem, bo cię kocham - uśmiechnęłam się do niego nieznacznie.
 - On twierdzi coś innego - postawa Jareda się zmieniła. Wstał, otarł łzy, a na twarzy malowała się wściekłość. - Opisał wszystko szczegółowo, co robiliście w Toronto w nocy! - rzucił oskarżenie w moją stronę.
Jaki seks tamtej nocy? Przecież to się nam cholera tylko śniło! Zaniepokoiłam się, myśląc, że Shannon mógł mnie wtedy okłamać. Nie, to niemożliwe, wydawał się być taki szczery, kiedy mówił mi o tym! Wtem mnie olśniło. Przecież perkusista miał amnezję na skutek tego nieszczęśliwego upadku! Ulżyło mi od razu na duszy.
 - Jared, to był tylko sen, Shannon ma amnezję i mógł... - próbowałam mu wyjaśnić.
 - Nie obchodzi mnie to - przerwał Jay podniesionym głosem. - Wierzę mu na słowo. Jak mogłaś mnie tak skrzywdzić? Tyle przeszedłem, a tobie zależało tylko na seksie z Shannonem! Dopięłaś swego, jesteś z siebie zadowolona? - wysyczał przez zaciśnięte zęby.
 - Jared, to nieprawda! - krzyknęłam, nie wierząc w to, co do mnie mówi. Za mało miłości mu dałam? Nie starałam się na każdym kroku?
 - Nie chcę cię znać - rzucił krótko i opadł z powrotem na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach.
 - Ale.... - próbowałam zaprotestować. To wszystko działo się za szybko.
 - Słyszałaś go. Wypierdalaj stąd! - rzucił do mnie groźnie Shannon.
Poczułam piekące łzy pod powiekami. Nie wierzyłam w to, co się własnie wydarzyło. Niecałe 5 minut temu dowcipkowaliśmy o wszystkim i o niczym, a teraz tak brutalnie mnie wyrzucano z tego pokoju! Wszyscy byli przeciwko mnie. Widziałam nienawiść na twarzy Emmy, zdezorientowanie u Tomo i tylko Costance była zasmucona. Chciałam krzyknąć, że to nieprawda, że to był tylko nasz wspólny sen, nie wiedzieć czemu identyczny, ale nie byłam w stanie. Los był dla mnie okrutny, nie dał mi żadnej szansy na obronę. Wiedząc, że moje słowa bądź próby dalszego tłumaczenia się pogorszą tylko sytuację, z pękającym sercem na pół wyszłam szybko z pokoju, ledwo widząc przez łzy, które już całkowicie wypełniły moje oczy. Moje życie się rozpadło, po raz kolejny Bóg zdecydował, że mam mieć przesrane na amen. Wszystko, co najgorsze, trafiało się mnie. Miałam tylko cichą nadzieję, że wszystko się wyjaśni i będę mogła wrócić do Jareda i móc się do niego przytulić. Tak bardzo go teraz potrzebowałam. Mój biedny mały Jared.... Przepraszam, już nie był mój.

____________

Dzieje się, oj, dzieje. A zapewniam, że będzie jeszcze więcej się działo. Tylko zachęćcie mnie do dalszego pisania, komentując pod tym rozdziałem. Jestem wdzięczna za każdy komentarz. :)
xoxo

poniedziałek, 1 września 2014

ROZDZIAŁ XXXIV

Wszyscy spojrzeli się na mnie jak na wariatkę. Jared do mnie szybko podszedł.
 - Przepraszam, postradała zmysły.. - spojrzał porozumiewawczo do innych ludzi, objął mnie w pasie i odciągnął trochę dalej. Pochylił się nade mną i z bólem w głosie szepnął mi do ucha. - Naprawdę teraz musisz mi to robić? Kiedy jest pogrzeb mego ukochanego brata?
 - Leto, co ty pierdolisz, on żyje - mój głos cały drżał przez emocje targające moją duszę.
 - A niby skąd te wnioski? Przecież w trumnie leży na pewno mój brat. Nie mogłem się pomylić w identyfikowaniu zwłok, znam go jak własną kieszeń - szedł w zaparte Jared.
Bez słowa podałam mu kartkę z wynikami testu DNA. Jay przeczytał szybko tekst, potem zrobił to jeszcze raz i jeszcze raz. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie i szok. W końcu spojrzał na mnie lekko nieprzytomnym wzrokiem.
 - W takim razie kogo chowamy? - spytał się głucho.
 - Nie wiem.... - odpowiedziałam, bezradnie wzruszając ramionami.

Siedzieliśmy przy stole i gorączkowo spisywaliśmy wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w dniu zaginięcia Shannona. Pogrzeb odwołano od razu, chociaż na początku nikt nie chciał nam uwierzyć, wszyscy byli pewni, że Jared dostał jakichś omamów. Dopiero zamachanie przed ich nosami świstkiem papieru spowodowało, że raczyli mu uwierzyć. Niedoszli żałobnicy rozeszli się do domów, zastanawiając się, kogo w takim razie pochowali, a nasza skromna ekipa w postaci mnie, Jareda, Constance, Tomo i Emmy (Matt wolał wrócić do domu aniżeli z nami siedzieć) główkowała w salonie. Na stole leżała napoczęta już trzecia butelka czerwonego wina oraz mnóstwo okruszków po zjedzonych na szybko kanapkach przygotowanych przeze mnie oraz panią Leto.
 - Emma, jesteś pewna, że wtedy go po raz ostatni widziałaś? - zadał pytanie kobiecie po raz setny Jay.
 - Tak, ile razy mam to powtarzać? - zdenerwowała się Emma.
 - Może się uderzył w głowę i chodzi jak zombiak po plaży, strasząc turystów? W końcu zawsze mi mówił, że chciałby się poczuć jak nieżywy. - zaproponował Tomo.
Wokalista obrzucił go morderczym spojrzeniem, po czym zamknął oczy i ciężko westchnął. Siedzieliśmy już tutaj jakieś cztery godziny, a żaden z nikt nie wpadł na jakiś pomysł, który byłby w miarę sensowny.
 - Jared, a może tak obdzwonić szpitale znajdujące się blisko waszego domku? - zasugerowałam.
Leto popatrzył na mnie z wdzięcznością oraz błyskiem w oczach i radośnie klasnął w dłonie.
 - W końcu jakiś trop! - krzyknął rozentuzjazmowany. - Bierzcie telefony i obdzwaniajcie każde szpitale!
 - Jared, jest 23 - odparła zmęczonym głosem Constance. - Czas iść spać.
 - Ale.... - chciał się postawić syn.
 - Nie dyskutuj! Do łóżka! Każdy jest zmęczony dzisiejszymi wydarzeniami, a dyżurka w szpitalu pewnie opieprzy cię za wybudzanie ich z drzemki. Jutro wszystko zrobimy na spokojnie.
Ogarnęliśmy szybko bałagan oraz poinformowaliśmy Tomo, że absolutnie nie zgadzamy się, aby wracał o takiej porze do domu (chociaż sam zaproponował, że zamówi taksówkę) i dlatego ma u nas spać, żeby być gotowy na jutrzejszy maraton szpitalny. Mężczyzna został w salonie, podczas gdy my ruszyliśmy schodami na górę. Pożegnaliśmy się z Emmą oraz Constance i weszliśmy do swojej sypialni. Szybko poszłam do łazienki, żeby się przebrać i móc umyć zęby, a zaraz po mnie wszedł Jay. Staliśmy nad zlewem, oparci o jego przeciwległe boki, i patrzyliśmy na siebie, szorując dzielnie nasze ząbki. W oczach Jareda zapalił się promyk nadziei i radości. W końcu nie wyglądał jak człowiek skazany na wieczny smutek.
 - Dziwny dzień... - usłyszałam głos Jareda, kiedy spokojnie przebierałam się w koszulę nocną.
Odwróciłam głowę i spojrzałam na niego. Ściągał właśnie czarną koszulę, a ja mogłam się napatrzeć na jego idealną klatkę piersiową. Ćwiczył codziennie rano na podłodze swojego salonu, przez co wyglądał teraz jak prawdziwy kulturysta.
 - Zgodzę się z Tobą, panie Leto. Jakie masz plany na jutro? - spytałam się, poprawiając brzegi koszuli i zbierając brudne rzeczy z zamiarem włożenia ich do kosza na zużyte ciuchy.
 - Obdzwonienie wszystkich szpitali, to jasne. Jeśli jednak to nie przyniesie skutku, pewnie pojadę nad ocean z jakimś psem tropicielem, żeby mógł mi pomóc w poszukiwaniu - rzucił Leto, szczotkując swoje ciemne włosy.
Nałożyłam krem na swoją twarz i pokuśtykałam się w stronę łóżka. Jared szedł za mną, gasząc za sobą światło do pomieszczenia. Księżyc nieznacznie oświetlał pokój, w którym nie paliła się żadna lampka.
 - Wiesz, że ciężko może być teraz z odnalezieniem właściwego zapachu... - poinformowałam go, kładąc się na miękkim materacu. Po chwili z drugiej strony łóżka położył się Jay.
 - Czuję, że nie będzie nam potrzebny. Śpij, kochanie - uśmiechnął się do mnie ciepło, a następnie mocno się do mnie przytulił.
 - Dobranoc - szepnęłam i z radością zamknęłam powieki, wiedząc, że w końcu dane mi będzie wyspać się.
Spałam twardo, nie mając żadnych snów. Po przebudzeniu się stwierdziłam, że w końcu nie będę trupem, po czym zorientowałam się, że Jareda już nie ma w łóżku. Zerknęłam na wiszący zegar, aby sprawdzić godzinę. Dochodziła dziewiąta, więc pewnie wszyscy byli już na nogach. Zastanawiałam się, czemu mnie nie obudził, w końcu im więcej rąk do dzwonienia tym szybsze obdzwonienie wszystkich szpitali. Usiadłam na brzegu łóżka i rozkosznie rozciągnęłam się, słysząc, jak chrupią mi stawy, po czym wstałam i narzuciłam na siebie szlafrok, który wisiał w stojącej szafie. Wsunęłam stopy w domowe pantofle i skierowałam się na schody. Wkroczyłam do kuchni, gdzie krzątała się ubrana już Constance, przygotowując zapewne śniadanie. Kobieta pogrążona była w rozmowie z Emmą. Jareda i Tomo nie było, ale słyszałam ich z salonu.
 - Dzień dobry - rzuciłam, stojąc na progu pomieszczenia.
Odwróciły się w moim kierunku i przyjaźnie się uśmiechnęły.
 - Witaj, Mary! Widzę że każdy dzisiaj spał spokojnym i głębokim snem - obdarzyła mnie uśmiechem pani Leto. - Siadaj, kochanie, powiedz mi, ile zjesz naleśników?
 - 3 będą w sam raz - odwzajemniłam jej uśmiech. - Co robią chłopaki?
 - Dzwonią po szpitalach. Okazało się, że to jednak nie będzie takie łatwe, gdyż mają na oddziale kilku niezidentyfikowanych osobników, którzy są pogrążeni w śpiączce bądź niezdolni do samodzielnego udzielenia odpowiedzi, dlatego nawet jeśli nie będzie Shannona zarejestrowanego, trzeba będzie pojeździć po nich i poodwiedzać tych nieznanych. Może gdzieś tam leży, całkowicie zapomniany i porzucony? - w jej głosie zabrzmiał niepokój.
 - Oby to nie było potrzebne! - próbowałam dodać otuchy kobiecie.
 - Śniadanie! - zawołała głośno po kilku minutach Constance.
Do kuchni weszli mężczyźni. Jay wydawał się jakiś przygaszony, ale kiedy tylko mnie ujrzał, jego twarz rozpromieniła się. Podszedł do mnie i mnie ucałował w policzek, po czym zajął miejsce obok mnie, delikatnie dotykając swoją nogą mojej zdrowej.
 - Jak poszukiwania? - zaczęła rozmowę Emma.
 - 3/4 szpitali za nami i nadal żadnego znaku. Ale podobno mają na oddziałach kilku mężczyzn, którzy wstępnie pasują do charakterystyki Shannona, więc nadzieja wciąż jest - poinformował Leto, biorąc do ust wielki kawałek naleśnika polanego syropem klonowym. Typowe amerykańskie śniadanie.
 - Na pewno się odnajdzie, to silny chłop - rzuciła wesoło Constance, odzyskując na nowo wiarę i nadzieję.
Śniadanie popiłam kubkiem kakao. Rzadko kakao występowało w tym domu, dzisiaj jednak był wyjątek, gdzie matka dwóch uzdolnionych muzyków postanowiła je przyrządzić. Lubiłam ten dziwny smak picia, kojarzył mi się z wczesnym dzieciństwem, kiedy jeszcze wszystko było okej, a w domu nie panowały żadne kłótnie tylko wielka miłość. Jared i Tomo wrócili do salonu, żeby wykonywać dalej połączenia telefoniczne, a ja postanowiłam zostać w kuchni i pomagać trochę kobietom w przygotowywaniu obiadu. W końcu nie wiadomo było, jakie plany nam się szykują na przedpołudnie, więc wygodniej było zrobić go teraz niż potem narzekać na puste żołądki.
 - Mary, kiedy zdejmują ci gips? - spytała się Emma podczas obierania marchewki.
 - Za tydzień mam mieć ściągnięty. W końcu, bo ile można nosić to cholerstwo? - mruknęłam, nie podnosząc wzroku znad tarki, gdzie ścierałam obrane przed Ludbrook warzywa.
 - Współczuję ci, sama miałam kiedyś gips na prawej ręce. Było to straszne, nie mogłam nic pisać, a akurat wtedy miałam jakieś ważne testy. Szczęście że nauczyciele zrozumieli moją dość beznadziejną sytuację i pozwolili mi to zaliczyć w dogodnym dla mnie terminie. No ale to tylko ręka a nie cała noga... - podzieliła się z nami swoją historią młoda kobieta.
 - A Leto mieli kiedyś złamania? - spytałam się seniorki rodu, spoglądając na nią.
 - A bo to niejeden raz! - zaśmiała się cicho Constance, mieszając w garnku warzywa. - Jared miał w sumie 3 razy gips, dwa razy miał złamany nadgarstek i raz kostkę, a Shannon raz co prawda, ale poważnie, gdyż pękła mu z przemieszczeniem kość udowa. Miał robioną operację na tę biedną nogę, aż druty mu tam włożyli! Na szczęście odbyło się bez komplikacji, które przy tak poważnych urazach występują, i teraz może hasać wesoło po ulicach Los Angeles i nie tylko. Płakał, jak mógł się w końcu wykąpać...
Zaśmiałyśmy się, wyobrażając sobie małego perkusistę z wielką nogą okutą gipsem. Przyglądałam się kobiecie, która wyglądała o wiele młodziej niż miała w rzeczywistości. Włosy miała siwe, jednak długie i piękne, delikatnie falowane opadały na jej klatkę piersiową. W oczach skakały wesołe iskierki, odmładzając o dodatkowe lata i tak młodo już wyglądającą twarz. Miała niewiele zmarszczek, największe ich skupisko było w kącikach ust, co oznaczało tylko jedno - lubiła się często śmiać. Była piękną kobietą, którą nie zniszczyło okrutne życie.
 - Szykuj sobie wizytę w SPA, bo pewnie twoja noga będzie owłosiona niczym konie zimnokrwiste zimą - puściła do mnie oczko Emma.
 - Jak dasz namiary to z przyjemnością wykonam tam za tydzień telefon. Boję się niespodzianki, która na mnie czeka pod gipsem! - westchnęłam ciężko.
Przegadałyśmy jeszcze kilka minut, po czym przeprosiłam panie i wyszłam do łazienki. Kiedy wracałam, zdecydowałam się wejść do salonu, żeby popatrzeć na Jareda. Stanęłam na progu i oparłam się ramieniem o framugę. Jared siedział na kanapie, trzymając na kolanach książkę telefoniczną, zaś w dłoni trzymał telefon przy swoim uchu. Druga ręka zawędrowała do włosów, które co jakiś czas rytmicznie przejeżdżał, pozostawiając na głowie nieład. Twarz miał skupioną, napiętą. Uczucie, które do niego żywiłam, uderzyło mnie ze zdwojoną siłą. Tak bardzo mi na nim zależało... Nie potrafiłabym teraz ot tak po prostu go opuścić, zdecydować się ruszyć dalej. To było niemożliwe. Koło niego siedział Tomo i przypatrywał mu się badawczo, trzymając w dłoni długopis, którym uderzał w notes leżący przed nim.
 - Dziękuję, do widzenia - rzucił do słuchawki Jared i rozłączył się. - Nie ma nikogo - rzucił do Milicevica.
 - Jak idzie? - spytałam się, wkraczając do salonu i zajmując miejsce w wygodnym fotelu.
 - Jeszcze 2 szpitale zostały do sprawdzenia. Jak dotąd mamy 14 podejrzanych pacjentów, którzy wyglądają z podstawowej charakterystyki jak Shannon. - Pochylił się nad książką telefoniczną, znalazł numer i wstukał go do telefonu. - Dzień dobry, czy znajduje się może u państwa Shannon Leto? ... Okej, poczekam - rzucił, po czym odsunął od siebie na chwilę słuchawkę, ziewając szeroko.
Po 10 minutach było wiadomo, że nie mieli żadnego człowieka o nazwisku Leto, za to pasowała jedna do opisu podanego przez Jareda. Westchnął ciężko i spojrzał bezradnie na książkę telefoniczną. Nagle podsunął mi telefon pod nos. Spojrzałam na niego niezrozumiałym wzrokiem.
 - Ty zadzwoń. Przynosisz mi szczęście, jeśli się tyczy o mojego brata - rzucił drżącym głosem. Zaczynał tracić nadzieję na znalezienie Shannona.
 - Okej - zgodziłam się niepewnie. W sumie to nie było nic wielkiego.
Podał mi telefon, a potem wyrecytował podany w książce numer. Kiedy wcisnęłam ostatnią cyfrę, przez moją dłoń przeszły dreszcze. Miałam całe mokre ręce ze stresu.
 - Szpital rejonowy, proszę - odezwał się po drugim sygnale kobiecy głos.
 - Dzień dobry, czy znajduje się w państwa szpitalu Shannon Leto? - spytałam się drżącym z emocji głosem. Wiedziałam, że to była ostatnia szansa i jeśli tutaj go nie było, mogły się zapowiadać niemiłe chwile.
 - Kto się pyta?
 - Bliski krewny - odpowiedziałam szybko.
 - Proszę chwilę poczekać - poinformowała mnie pielęgniarka, po czym włączyła się jakaś skoczna muzyka, pewnie muzyczka na czekanie.
Spojrzałam na twarze mężczyzn. Malowało się na nich napięcie oraz poddenerwowanie. Jared nerwowo wyłamywał sobie palce, a Tomo bazgrał na kartce jakieś malowidła. Telefon zrobił się śliski od mojego potu.
 - Halo? - odezwał się głos w słuchawce. - Jest tam pani?
 - Tak, jestem - zapiszczałam ze zdenerwowania. Nie wiedziałam, że takie rozmowy mogą być stresujące.
 - Leży u nas Shannon Leto na oddziale intensywnej terapii.
Zalała mnie fala ulgi i radości. Znalazł się! Jared miał rację, chyba faktycznie przynosiłam mu szczęście.
 - Dziękuję za informację. Do widzenia - drżącą ręką włączyłam czerwoną słuchawkę i odłożyłam telefon na oparcie fotela. - Znalazł się! Jest w tamtym szpitalu!
Jared natychmiast poderwał się na nogi i ze łzami w oczach dopadł do mnie, chwycił moją twarz w swoje dłonie i zaczął mnie namiętnie całować. Czułam jego łzy na swoich policzkach, a po chwili dołączyły do nich i moje.
 - Jedziemy do szpitala! - rzucił radośnie Jay po chwili do kobiet, które pojawiły się w salonie, zaniepokojone naszymi krzykami. - Odnalazł się, mój braciszek się odnalazł! - krzyczał, płacząc ze szczęścia.

____

Kolejny krótki :D Ale ważne, że jest ;) Dziękuję, że jesteście ze mną i wciąż to czytacie, a nawet zostawiacie po sobie komentarze. Jest wrzesień, jeszcze nie rozpoczęłam nauki więc, mam nadzieję, że kilka rozdziałów się pojawi jeszcze w tym miesiącu. xoxo

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

ROZDZIAŁ XXXIII

Dni między śmiercią a pogrzebem dłużyły mi się niemiłosiernie. Uroczystość była zaplanowana 4 dni po tragicznym wydarzeniu. To były najgorsze dni w moim życiu, nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, nie mogłam znaleźć miejsca w tym dużym domu Jareda. Co chwila widziałam rzeczy, które były własnością Shannona.
Mimo że Jay rozpoznał w zwłokach swojego brata, wciąż miałam jakąś dziwną nadzieję, że to wszystko kłamstwo, że perkusista żyje. Testy DNA jeszcze nie dotarły do nas, ale zapewniano, iż będą przed pogrzebem w naszym domu. Jared stracił chęć do życia, gdyby nie mnóstwo ludzi, którzy co chwila dzwonili do drzwi i pocieszali go, zaszyłby się w swoim pokoju ze swoją gitarą i ciągle by śpiewał jakieś smętne piosenki. Dziękowałam Bogu za tych ludzi, nie wiedziałam, czy dałabym radę go wyciągnąć z tego stanu otępienia. Najgorsze były noce. Podczas kiedy w ciągu dnia Jay udawał silnego człowieka, w nocy całkowicie się otwierał i powstrzymywane łzy zaczynały lecieć z jego oczu nieprzerwanym strumieniem. Opowiadał mi o Shannonie, o wspólnych dobrych oraz złych chwilach, a ja przysłuchiwałam się ze smutnym uśmiechem tym opowieściom. Lubił wspominać, jego usta się wówczas nie zamykały. Czułam, że chciał wyrzucić z siebie wszystko, co go krępowało przez te lata. Pewnie byłam pierwszą osobą poza całą rodziną Leto, która tak dużo się dowiedziała o przeszłości braci i ich matki. W końcu zasypiał w moich objęciach, trzymając w buzi kciuk prawej ręki - nawyk z dzieciństwa, o czym dowiedziałam się jeszcze przed śmiercią Shannona. Potrafił obudzić się w środku nocy z krzykiem i nie spać do bladego świtu, dlatego prawie cały czas miał podkrążone oczy, tak samo jak ja, ponieważ nie umiałam zasnąć, kiedy on nie spał.
Mimo tej całej nieszczęśliwej sytuacji ciągle nie dochodziło do mnie, że brat mojego chłopaka nie żyje. Była to dla mnie rzecz absurdalna tak bardzo, iż ciągle żyła we mnie malutka nadzieja, że on jednak żyje a zmasakrowane ciało należy do kogoś innego. Uwierzę, jak zobaczę wyniki DNA. Codziennie przeglądałam pocztę, w której głownie były listy od fanów, a których Jared nie czytał, nie był na to zwyczajnie gotowy, więc odkładałam je na bok, do wielkiego pudła, ale nic nie przychodziło z pieczątką z laboratorium. Miałam jednak nadzieję, że jeszcze dzisiaj dojdzie, zanim wyruszymy na pogrzeb.
Cały poranek był smutny i milczący. Na te kilka dni wprowadziła się do nas Costance. Ból, jaki od niej promieniował, był tak wielki, że aż mi coś kuło w sercu, kiedy na nią patrzyłam. Nie widziałam, żeby płakała, pewnie nie była w stanie wydobyć z siebie żadnych emocji. Nie wiedziałam, jak było w nocy, ponieważ spała na dole, więc nie dobiegał do nas żaden głos dochodzący z dołu. Sądziłam, że jednak przed snem gorąco się modliła do Boga, a potem cichutko płakała w poduszkę. Nie mogła się pogodzić ze stratą syna. Wraz z nią przeprowadziła się do nas Emma, która zajmowała stary pokój Shannona. Nie miałam pojęcia, jak ona tam wytrzymywała, kiedy wokół niej znajdowały się jego rzeczy. Kobiety wspólnie się wspierały, dlatego moje współczucie ograniczyłam do Jareda. Miałam cichą nadzieję, że moja obecność pomaga mu w tych złych chwilach. W końcu strata brata w takim wieku to musiała być ogromna przeszkoda. To nie tylko jego ukochany brat, to też współzałożyciel zespołu, perkusista, człowiek, z którym bardzo się zżył. Widziałam codziennie więź, jaka jest między nimi, i żałowałam, że pomiędzy mną a Fredem ona nie występowała. Zazdrościłam im tego wspólnego języka i braterstwa. A tu nagle, puf!, i znikło to coś....
Szykowałam właśnie w kuchni płatki dla siebie, kiedy do pomieszczenia wszedł pierwszy domownik - Jared. Spojrzałam na niego i zauważyłam, że miał czerwone i podpuchnięte oczy. Pewnie płakał.
 - Chcesz coś zjeść? - spytałam się z nadzieją w głosie, bowiem Leto od kilku dni nie miał nic w ustach.
Pokręcił przecząco głową.
 - Jay, musisz coś jeść, Twoje zniknięcie nie spowoduje, że Shannon się nagle odrodzi - zirytowałam się zachowaniem wokalisty. Doprawdy, już małe dzieci były łatwiejsze w obsłudze niż on!
 - Nie jestem głodny - powiedział, patrząc gdzieś w szafkę, byleby uniknąć mojego wzroku.
Z westchnięciem sięgnęłam po drugą miskę, wsypałam płatki, zalałam mlekiem i trochę za mocno położyłam naczynie przed Jaredem, że trochę mleka rozlało się po blacie. Jay spojrzał na mnie lekko przerażonym wzrokiem.
 - Jedz - wskazałam głową na miskę. - I nie przyjmuję żadnych wymówek.
 - Nie zjem - wymamrotał.
Usiadłam naprzeciwko niego przy wysepce kuchennej.
 - Jared... Musisz jeść, nie chcę ciebie stracić - wyszeptałam, patrząc wprost w jego błękitne oczy. - Wiem, że to ciężki okres dla ciebie, jednak nie możesz się przez ten fakt zaniedbać, sprawić, że znikniesz z tego świata. Masz wciąż ludzi wokół siebie, którzy cię kochają, między innymi Twoja mama, ja... - nie mogłam dalej mówić, głos mi zaczął drżeć, a do oczu napłynęły łzy. Przełknęłam wielką gulę w gardle. - Proszę - szepnęłam błagalnie.
Oczy Jareda były zaszklone, kiedy sięgał po łyżkę, którą zanurzył w płatkach. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zaczął przeżuwać płatki i posłałam nieśmiały uśmiech mu.
 - Dziękuję - złapałam go za dłoń, która leżała na blacie, i lekko ją uścisnęłam.
 - Przepraszam - wyszeptał cicho. Spojrzałam na niego zdziwionym wzrokiem. Za co mnie przepraszał? - No wiesz, za to wszystko... Nie jestem w stanie uwierzyć wciąż w to, co się stało.. - jego oczy zaszkliły się i spojrzał w miskę.
Wstałam i bez słowa podeszłam do niego, przytulając go mocno do siebie. Jego głowa opadła na moją klatkę piersiową. Poczułam, jak moja koszulka staje się mokra od jego łez. Zaczęłam go delikatnie gładzić po włosach i lekko kołysać w swoich ramionach.
 - Już cicho, nic się nie dzieje - starałam się go nieporadnie uspokoić.
Na tę scenę weszła Constance. Na jej twarzy przez chwilę malowało się zdziwienie i już otwierała usta, żeby się pewnie zapytać, co się dzieje, po czym je zamknęła, uświadamiając sobie, co może być przyczyną mojego obejmowania jej młodszego syna. Pokiwała smutnie głową i przeszła obok nas, muskając delikatnie dłonią głowę najpierw Jareda, a następnie moją, po czym stanęła przy ekspresie do kawy i zaczęła sobie robić małą czarną.
 - Kto chce kawy? - odezwała się. W jej głosie na całe szczęście nie było słychać żadnego załamania, wręcz przeciwnie, był wyjątkowo silny i pewny.
Jared siorbnął ostatni raz nosem i puścił mnie.
 - Ja poproszę - wycharczał.
 - A ty, Mary? - spytała się mnie matka Leto.
Kiwnęłam głową na znak, że też chcę gorący napój. Po chwili stanęły przed nami kubki z gorącym napojem. Wzięłam łyk i zamknęłam oczy, chcąc się chociaż przez chwilę delektować pyszną kawą. Po chwili urosła mi gula w gardle, bowiem od razu przypomniał mi się Shannon - mistrz w robieniu kaw. Z trudem przełknęłam płyn znajdujący się w moich ustach.
 - Dobra kawa, Constance - uśmiechnęłam się do niej, starając się zapomnieć o kawie zrobionej przez perkusistę na święta.
 - Dziękuję. On mnie zaraził pasją do robienia kaw... - uśmiechnęła się smutno kobieta.
Pokiwałam głową. W milczeniu wypiliśmy całą zawartość kubków i Constance przeprosiła nas, mówiąc, że musi teraz się przygotować do pogrzebu, który miał się odbyć za 2 godziny. Popatrzyłam na znikającą za ścianą postać kobiety, po czym zwróciłam swój wzrok na Jareda.
 - Chodźmy na górę - powiedziałam cicho. - Trzeba się ubrać.
 - Tak, masz rację... - ale jego głos był nieobecny znowu, myślami krążył gdzieś indziej.
Wstałam z swojego miejsca i odstawiłam naczynia do zmywarki. Radziłam sobie coraz lepiej z gipsem, przyzwyczaiłam się już do tej uciążliwej rzeczy. Za tydzień mieli mi w końcu go zdjąć, z czego się niezmiernie cieszyłam, miałam już jednak dość tego gówna. Po schowaniu naczyń pociągnęłam wokalistę za rękę i razem weszliśmy po schodach na górę, żeby przebrać się w nasze pogrzebowe, czyli całkowicie czarne, ubrania.

Pogoda była piękna, zupełnie niespodziewana jak na taką porę roku. Wszystko było na przekór, w tak smutny dzień dla nas słońce uśmiechało się do nas, jakby chciało dodać otuchy "nie martw się, wszystko będzie dobrze!". Tylko czy na pewno będzie dobrze? Śmierć Shannona mogła doprowadzić do całkowitego rozłamu zespołu. Wątpiłam, żeby Jay był w stanie osadzić za perkusją kogoś obcego i z nim dalej toczyć się na wszystkich koncertach. Wszystkie planowane show zostało przełożone na kilka miesięcy później, ale i tak miałam wrażenie, że je odwołają za jakiś czas.
Siedziałam w pierwszym rzędzie, pomiędzy Jaredem a Constance, w środku małej i skromnie urządzonej kapliczki. Na granitowej posadzce stały drewniane, proste ławki, zaś na ścianach wisiały skromne obrazki ukazujące drogę krzyżową. Tuż przed ołtarzem spoczywała zamknięta trumna - nie była otwarta ze względu na to, że szczątki leżącego w niej ciała mogły doprowadzić do zawału niejedną osobę, tak makabrycznie wyglądały. Zaraz miała się zacząć msza. W kościele panowała głucha cisza, niekiedy przerywana dmuchnięciem nosem w chusteczkę. Podziwiałam Leto, że do tej pory trzymał się twardo, rozmawiał z każdym, przyjmował każde kondolencje skierowane w swoją stronę. Ja jednak wiedziałam, że noc będzie koszmarna, wątpiłam, żeby chociaż na 5 minut był w stanie zmrużyć oczy. Ubrany był w czarny garnitur i tego samego koloru koszulę. Włosy opadały mu na bladą i zmęczoną twarz. Wyglądał skromnie, ale nadal pięknie.
Wszedł ksiądz, wszyscy jak na komendę wstali. Rozpoczęła się msza za duszę Shannona. Po jakichś 10 minutach zerknęłam w bok, gdzie Constance ukradkowo ocierała oczy swoją chusteczką, po czym rozejrzałam się po całym kościele. Zobaczyłam Tomo, Emmę, mojego brata z żoną, mnóstwo znajomych Shannona oraz kilka fanek, które miały dość bliski kontakt z zmarłym perkusistą. To one chyba najwięcej płakały, niezdolne do pogodzenia się ze śmiercią ich idola. W końcu mój wzrok spoczął na Jaredzie. Był jeszcze bledszy, a jego dolna warga niebezpiecznie drgała. Pod prawym okiem pulsowała mu żyłka. Ścisnęłam go mocniej za dłoń. Spojrzał na mnie i się niezdarnie uśmiechnął, po czym zwrócił wzrok z powrotem na księdza.
W końcu zakończyła się msza. Ksiądz stanął przed trumną, a obok niej pojawiło się 4 rosłych mężczyzn, którzy mieli ją ponieść do miejsca pochówku. Zaczął się marsz pogrzebowy. Za trumną pierwsza szła Constance, a tuż za nią ja i Jared. Nie wiedziałam, kto kroczył za nami, gdyż nie odwracałam się za siebie. Nie byłam w stanie tego zrobić, nienawidziłam patrzeć na smutek i cierpienie, to były widoki, które zawsze chciałam uniknąć.
Na niebie wciąż nie było żadnej chmurki, kiedy znaleźliśmy się przy dole, w której miała spocząć trumna Shannona. Stanęliśmy. Ksiądz zaczął czytać kolejne modły z modlitewnika, a mnie zakręciła się łza w oku. Wiedząc, że nadchodzi w końcu ten atak smutku, który do tej pory powstrzymywałam, sięgnęłam ręką do kieszeni płaszcza, gdzie wcześniej schowałam chusteczki. Zdziwiłam się, kiedy poczułam dłonią nie chusteczkę a sztywny papier. Pomacałam go jeszcze kilka chwil, po czym zrozumiałam, że trzymam w kieszeni jakiś list. Byłam zdumiona, ale zaraz przypomniałam sobie, że schowałam tam kopertę z laboratorium, która przyszła do domu w momencie, kiedy zamykałam drzwi na klucz.
 - Muszę na chwilę odejść - szepnęłam do ucha Jareda.
 - Po co? - w jego głosie zaczaiła się ciekawość.
 - Potem wyjaśnię - wymamrotałam.
Przeprosiłam ludzi, którzy ze zdziwieniem ustępowali mi miejsca, po czym oddaliłam się na kilkanaście dobrych metrów od nich. Odwróciłam się tyłem do nich i z drżeniem rąk wyjęłam kopertę z kieszeni. Co prawda była adresowana do Jareda, jednak nie miałam żadnych oporów przed rozpieczętowaniem jej, bo co niby miał ukrywać, jakieś nieślubne dziecko? Dłonie miałam całe zimne, dlatego minęło dobrych kilka chwil, zanim wyjęłam list z koperty. Z biciem serca zaczęłam czytać.

Drogi panie Leto!
Zgodnie z pańską prośbą sprawdziliśmy próbkę DNA krwi, którą pan
do nas wysłał z próbką krwi należącą do Shannona Leto, którego
wyniki figurowały w naszym systemie. Informujemy, że po zrobieniu 
3 oddzielnych prób przesłane DNA przez pana nie należy do DNA figurującego w
naszej bazie danych. 

List wypadł mi z rąk, ale to było nieistotne. Rozpromieniłam się cała, a łzy radości zaczęły mi płynąć po policzkach. Odwróciłam się w stronę tłumu. 
 - ON ŻYJE! JARED, SHANNON ŻYJE! - wydarłam się na cały cmentarz.

_____

Kolejny krótki, przepraszam, ale chyba lepsze to niż nic, prawda? :D 
Tak, głupotą było zabić Shannona, ale wciąż nasuwa się pytanie - gdzie on do cholery jest? Co się z nim stało? 

niedziela, 3 sierpnia 2014

ROZDZIAŁ XXXII

Popatrzyłam na niego ironicznym wzrokiem. Co jak co, ale temat do żartów wybrał sobie wręcz idealny.
 - Jared, to nie jest śmieszne – wymamrotałam.
Popatrzył na mnie z wyrzutem. Na jego twarzy malował się ból.
 - Ja miałbym okłamywać? Mary.... Ja... - ­ głos mu się załamał i ukrył ponownie twarz w dłoniach.
Z mojego ciała wyrzuciłam zwątpienie, bo wiedziałam, że jest dobrym aktorem, ale w takiej sprawie i z takim zachowaniem raczej by nie udawał. Moje myśli opanował chaos. Ale jak to? Czemu? Skąd ta pewność, że perkusista nie żyje? Co się stało? Niepewnie objęłam Jareda, a ten położył mi głowę na klace piersiowej i się całkowicie rozkleił. Szlochał głośno, a ja głaskałam delikatnie po jego włosach, będąc w szoku. To było takie niemożliwe...
Carrie i Fred patrzyli na nas zdezorientowani. Nie wiedzieli, co ze sobą począć. W końcu wyszli cicho z pokoju, zostawiając nas samych. Telefon Jareda zawibrował, jednak ten jakoś nie kwapił się go odebrać. Z westchnięciem sięgnęłam po urządzenie. Dzwonił Tomo. Wcisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam komórkę do ucha.
 - Tak, Tomo?
 - Mary? – jego głos był zachrypnięty i mówił bardzo cicho. – Jak się Jared trzyma?
 - Płacze – odpowiedziałam mu.
 - Możesz na chwilę odejść od niego? – spytał się szeptem, pewnie nie chciał, aby wokalista usłyszał to, co miał do powiedzenia.
 - Nie ma sprawy – odparłam.
Puściłam Jareda z objęć. Myliłam się, nie płakał już, ale na jego twarzy malował się taki ból. Był tak namacalny, że aż mnie coś mocno ukuło w serce. Odwróciłam wzrok, nie mogłam patrzeć na ten wyraz twarzy. Popatrzył na mnie pytająco, ja pokręciłam głową, że nie mogę mu odpowiedzieć. Wzruszył na to ramionami niezauważalnie i utkwił wzrok gdzieś w widoku za oknem.
Wyszłam z pokoju i skierowałam się do kuchni. Młode małżeństwo siedziało u córki w pokoju, więc miałam w pomieszczeniu prywatność.
 - Już jestem wolna – rzuciłam do słuchawki, kiedy usiadłam na kanapie. – Mów, o co chodzi.
 - Więc Emma i Shannon... ­ zaczął mówić Tomo, starając się zachować względny spokój w głosie, jednak co jakiś czas mu się załamywał. – Więc oni pojechali nad wodę, chcąc się zrelaksować. Leto kupili tam niewielki drewniany domek, gdyby nie Twoja noga to na pewno Jared by Cię tam zawiózł. Coś tam robili, nie wnikałem, i w pewnym momencie doszło do sprzeczki między nimi. Shannon wkurzony wziął bluzę i wyszedł z domku, a po 3 minutach przez plażę przeszło tornado. Do domku na szczęście nie doszło. Kiedy Emma, zaniepokojona faktem, że perkusisty nadal nie ma, wyszła na piasek w poszukiwaniu go. Znalazła i.... – w tym momencie przerwał opowieść, a ja usłyszałam głośne smarknięcie do chusteczki.
Odczekałam chwilę, wiedząc, że zaraz będzie starał się kontynuować swoją wypowiedź. Nie pomyliłam się, bowiem po 20 sekundach znowu usłyszałam w słuchawce głos Tomo.
 - Był martwy. Mój Shannon Leto był martwy. Z kim ja mam teraz obgadywać strój Jareda? - załkał do słuchawki telefonu.
 - Gdzie jesteście? - zapytałam się, nie wiedząc, co mam robić w tej sytuacji.
 - W prosektorium, potrzebują Jareda, żeby mógł zidentyfikować zwłoki. Z nimi jest właśnie mały problem... - zająknął się gitarzysta. - Nie są w jednym kawałku... A to, co zostało, jest okropnie zniszczone przez... Sami w sumie nie wiemy, po czym to są ślady. - w końcu wyszeptał.
 - To skąd pewność, że to Shannon? - zapytałam się z nutką zdziwienia w głosie.
 - Mary.. - żachnął się Milicevic. - Emma chyba rozpozna na odległość swojego chłopaka.
 - Wszystko wyjaśni się, jak do was dojedziemy. Postaramy się za jakieś 20 minut być. Powiedz mi tylko, na jakiej to jest ulicy?
Po zapisaniu na kartce papieru nazwy ulicy, na której znajdowało się prosektorium, rozłączyłam się z rozmówcą i doczłapałam się, kulejąc, do pokoju, gdzie przebywał Jared, który od momentu mojego wyjścia ani drgnął. Podeszłam do niego i położyłam mu rękę na ramieniu.
 - Jared... Musimy jechać - wyszeptałam cicho.
Spojrzał na mnie najbardziej bolesnym spojrzeniem na świecie, a mnie w sercu aż coś się ścisnęło.
 - Gdzie i po co? - rzucił beznamiętnym głosem.
 - Prosektorium, musisz zidentyfikować znalezione zwłoki - odpowiedziałam mu, starając się nie wybuchnąć płaczem. W końcu i mnie dopadł ten smutek i szara melancholia. Oczy mi piekły, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Mój Shannon, mój piękny Shannon... Zrobiło mi się bardzo głupio, że ostatnie nasze rozstanie się było w koszmarnych warunkach. No cóż, zjebałam, ale skąd mogłam wiedzieć, że wtedy go po raz ostatni widzę?
Jakoś nadal nie mogłam uwierzyć w słuszność tych słów. Nie docierało do mnie, że własnie znajduję się w aucie i jadę w centrum obok Jareda, który od moich słów, gdzie musimy pojechać, zamilknął i do tej pory się nie odezwał. Przeprosiłam brata za zaistniałą sytuację. On wziął mnie w objęcia, mocno przytulił i powiedział, że nam bardzo współczuje. Zażartował, że jeszcze nigdzie się nie wybiera przez najbliższe kilka dni i jak coś to się zdzwonimy. Przeprosiłam ich jeszcze raz i wyszłam o kulach przez drzwi domu, maszerując za wyraźnie przygnębionym Jaredem. Nie wiedziałam, co mam w tej chwili powiedzieć, czułam się bardzo zakłopotana. W końcu byli braćmi, przeszli przez naprawdę niemałe bagno wspólnie, wspierając się nawzajem. Jak jeden staczał się na sam dół, drugi rzucał pomocniczą linkę i ratował go. Spojrzałam więc na swoje dłonie, bawiąc się palcami. 
Jechaliśmy przez ulice Los Angeles wyjątkowo wolno jak na Jareda. Pewnie nie chciał się tam znaleźć, nie chciał spojrzeć na to, co leżało na zimnym stole w sterylnym pomieszczeniu. Bałam się tego widoku, nie wiedziałam, jak bardzo zmasakrowane są szczątki. Zadawałam sobie w myślach pytanie - skąd mieli pewność, że to Shannon? Skoro fragmenty były tak mocno zniszczone, jeśli wierzyć słowom Tomo, nie będą mieli stuprocentowej pewności dopóki nie zrobią potrzebnych badań DNA, a wiedziałam, że będą mogli porównać je do tych znajdujących się w kartotece policyjnej. 
Nie płakałam wciąż chyba tylko dlatego, że jakaś mała cząstka mi mówiła, że to nieprawda, że Shannon żyje. Nie chciałam jej jednak dopuszczać zbyt do mózgu, gdyż wiedziałam, że potem ból będzie jeszcze większy, kiedy okaże się, iż przypuszczenia osób znajdujących się w prosektorium są prawdziwe. Jednak ta cząstka wciąż trzymała mnie przy zdrowym rozsądku. Podejrzewałam, że na miejscu będę jedyną osobą, która jako tako będzie potrafiła poradzić sobie w tej smutnej sytuacji.
W końcu zaparkowaliśmy przed ładnym beżowym budynkiem. Wyglądał skromnie, posiadał tylko 1 piętro. Nad drzwiami znajdował się czarny szyld, na którym srebrnymi i ozdobnymi literkami było napisane "POTTER - usługi pogrzebowe". Przed nami stał już zaparkowany mercedes Tomo. Wyszłam z auta i stanęłam koło Jareda. Złapałam go za dłoń i lekko uścisnęłam.
 - Gotowy? - szepnęłam do niego.
Spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczami, które były wypełnione smutkiem i strachem. Nie zauważyłam żadnej iskry nadziei. Czyżby uwierzył na ślepo słowom Tomo? Pokręciłam z niedowierzaniem głową. 
 - Nie - wychrypiał w końcu cicho, po czym opuścił głowę na klatkę piersiową.
Zmusiłam go, żeby znowu na mnie popatrzył. W końcu podniósł pytający wzrok.
 - Pamiętaj, że jestem obok, i zawsze będę - ścisnęłam go jeszcze mocniej za dłoń.
Na jego twarzy na chwilę zagościł lekki uśmiech, po czym westchnął i odwrócił się w kierunku wejścia do środka budynku. Ścisnęłam go mocniej za dłoń, i, podpierając się na jedne kuli, powolnym krokiem weszliśmy do środka.
Na środku okrągłego holu znajdował się czerwony dywan i to była jedyna ozdoba w tym surowym pomieszczeniu. Poza nim na wprost nas stał długi blat, za którym siedziała młoda dziewczyna. Miała na sobie skromne czarne ubranie, które pasowały do wnętrza zimnego pokoju. Spojrzała na nas i zapytała się cichym i łagodnym głosem:
 - Dzień dobry, w czym mogę pomóc? 
Leto spojrzał na mnie bezradnie - zrozumiałam, że nie jest w stanie nic z siebie wydusić. 
 - Gdzie leży Shannon Leto? - moje pytanie zabrzmiało trochę za głośno. Miałam wrażenie, że mój głos odbija się od ścian i wraca do mnie ze zdwojonym hałasem. Skrzywiłam się.
 - Kto się pyta? - spojrzała na nas nieufnie.
 - Jared Leto i jego dziewczyna - odpowiedziałam, czując nagłą niechęć do znajdującej się przede mną osoby. Stłumiłam swoje uczucie.
 - Och. Proszę za mną. 
Wstała zza lady i skierowała się w stronę drzwi, które znajdowały się po jej lewej stronie. Ruszyliśmy za dziewczyną. Weszliśmy na korytarz, gdzie znajdowały się schody prowadzące na górę oraz na dół. Pracownica zakładu pogrzebowego wybrała te drugie. Westchnęłam cicho i zaczęłam złazić pomalutku. Jared pomagał mi przy zejściu, jednak miałam wrażenie, że robi to automatycznie, a myślami jest gdzieś indziej. Nie chciałam być w jego głowie. To, co musiało się tam dziać, było na pewno straszne. Nie wiedziałam, że Leto w tym momencie bije się z myślami, że jakaś dziwna część mózgu, której nie rozumiał, a nigdy do tej pory nie zawiodła swoimi myślami i przepuszczeniami, mówi mu, iż Shannon żyje. Nie chciał jednak tego dopuścić do głowy, bowiem wiedział, że ból będzie większy, kiedy w końcu go zawiedzie ten cichy głosik. 
Znaleźliśmy się na dole, gdzie ciągnął się długi korytarz. Znajdowało się tu sporo drzwi. Kroczyliśmy holem, a nasze kroki były jedynym dźwiękiem. Długi i biały korytarz przypominał mi scenę z drugiej części Matrixa. W pewnym momencie dziewczyna, która miała na imię Kate, o czym dowiedziałam się, dostrzegając w końcu przypiętą wizytówkę do jej stroju, zatrzymała się przed mahoniowymi drzwiami.
 - Jesteście gotowi? - zapytała się cicho. 
Spojrzałam ja Jareda. Nie potrafiłam nic wyczytać z jego twarzy. Był naprawdę dobrym aktorem, potrafił zamienić się w posąg kiedy tylko chciał. Kiwnął niezauważalnie głową, jednak na tyle widocznie to zrobił, że Kate otworzyła drzwi. 
 - Och, Jared! - usłyszałam pisk Emmy, która rzuciła się na Jareda, głośno szlochając. - Tak mi przykro! 
 - Puść mnie - rzucił niespodziewanie Leto. 
Cofnął rękę z mojego uścisku i delikatnie odepchnął wiszącą mu na szyi kobietę. Spojrzałam na niego zaskoczona, ten jednak nadal nie zmienił wyrazu swojej twarzy. Emma odsunęła się od niego, tak samo zaskoczona jak ja. W tle zobaczyłam Tomo siedzącego na kanapie, obok którego siedział Matt.
 - Chcę go zobaczyć. Chcę iść sam. - kontynuował bezbarwnym tonem.
Kate pokiwała głową i razem poszli do drugiej sali. Zostaliśmy sami. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. W końcu ruszyłam się z miejsca i usiadłam na kanapie, zamykając wcześniej za sobą drzwi. Czas się niesamowicie dłużył. Wszyscy czekaliśmy w nerwowym napięciu, kiedy Jared w końcu wyjdzie z pokoju, w której znajdował się jego brat, i oznajmi, czy to faktycznie on. Emma płakała cicho w ramię Tomo. Ja bawiłam się palcami, niezdolna do innej reakcji. Moje myśli krążyły wokół tego dziwnego snu, który przyśnił mi się w Toronto. To niemożliwe!, krzyczała moja podświadomość, on nie mógł umrzeć!
W końcu drzwi się otworzyły i pokazał się w nich Jared. Spojrzałam na jego twarz, która nadal była kamienna, nic nie dało się z niej wyczytać.
 - I co.....? - zapytała się cicho Emma.
 - To Shannon - odparł z ogromnym bólem w głosie.

____
Przepraszam za taki krótki rozdział, jednak on był potrzebny, bo nie napisałabym tego, co ma się pojawić potem, w jednym rozdziale, z prostego powodu - macie przeżywać to ze mną najdłużej jak się da.
Obiecuję, że tym razem nie będzie tak długiej przerwy.
Następny rozdział jak będzie pod tym 5 komentarzy. Tak, to szantaż.
Kocham Was tak czy siak.
xoxo

niedziela, 11 maja 2014

ROZDZIAŁ XXXI

Weszliśmy do małego, ale jednocześnie słodkiego pokoju dziecięcego. Ściany były pomalowane na ciemny róż, który wyjątkowo mi się spodobał, bo ja z reguły nie lubiłam różowego, jasne panele na podłodze. Szerokie okno zostało ozdobione zasłonami ozdobnymi w kolorze perłowym. Pod ścianą stało skromne, białe łóżko dziecięce, obok niego w tym samym kolorze była szafa oraz kredens. Po drugiej stronie pokoju miejsce zajmowały pudełka z zabawkami, a nad nimi wisiały zdjęcia oprawione w ramki. Popatrzyłam na nie, gdzie uśmiechali się rodzice Sophie, ona sama tuż po urodzeniu w ramionach matki (zdjęcie było robione w szpitalu, od razu poznałam tą kolorową koszulę), ich w trójkę… Dużo było zdjęć, a każde przepiękne i jedyne w swoim rodzaju.
Przy łóżeczku, na skórzanym białym fotelu, siedziała Carrie, która trzymała w swoich ramionach najśliczniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek widziałam. Sophie miała blond włoski i duże zielone oczy, które patrzyły się na mnie przenikliwie. Uśmiechnęłam się szeroko do niemowlaka. Była ubrana w lawendowy kombinezon. Podeszłam do kanapy, na której usiadłam.
- Chcesz ją wziąć? – zapytała się Carrie.
Pokiwałam głową twierdząco. Miałam już kilka razy w objęciach takie niemowlę, więc nie bałam się, że go upuszczę. Kobieta podała mi małą, a ja ją przyjęłam najlepiej jak umiałam. Po chwili kilkukilogramowe dziecko leżało wygodnie na moich ramionach i patrzyło się na mnie ufnie, a mnie w sercu ukuła jakby zazdrość. Chciałam mieć dzieci, to było takie cudowne uczucie trzymać w objęciach małe życie, które obecnie nic nie znaczy dla świata, ale kto wie, może w przyszłości będzie kimś wielkim i znanym? Zresztą to wcale nie było najważniejsze, tu się liczył fakt, że dziecko miało w sobie Twoje własne geny, przyjęło Twoje cechy charakteru, pewne elementy wyglądu…
Sophie się na mnie patrzyła, a potem niespodziewanie szeroko się uśmiechnęła. Zrobiło mi się ciepło w sercu, a przez ciało przeleciało uczucie miłości do tego stworzenia. Wiedziałam już, że dziewczynka zajmie dużo miejsca w moim życiu, przeczuwałam, że sporo będziemy miały ze sobą wspólnego w przyszłości. Nie chciałam jednak interpretować tych myśli, zwyczajnie się bałam, co one oznaczają.
Po chwili niemowlę zamknęło powieki i zasnęło. Fred wziął dziecko i delikatnie włożył je do kojca. Wróciliśmy do kuchni, kiedy Carrie upewniła się, że Sophie wpadła w objęcia Morfeusza.
- Słodkie dziecko – uśmiechnęłam się do szczęśliwych rodziców, kiedy zajęliśmy wcześniej opuszczone miejsca. – Będzie dla mnie zaszczytem być matką chrzestną tak wspaniałej dziewczynki.
- Już tak nie wyolbrzymiaj – rzuciła kobieta, lekko się rumieniąc.
Fred popatrzył na nią z miłością i pocałował delikatnie w usta. Byli tacy szczęśliwi, ciosem dla świata byłoby, gdyby umarli… Jezu, o czym ja myślę? Czemu moje myśli są tak czarne i pesymistyczne? Przecież nic im nie grozi, to byłoby niemożliwe, aby Bóg chciał ich zabrać do siebie! Odrzuciłam myśli gdzieś daleko, nie chcąc psuć sobie dnia, który zbyt szczęśliwie się nie zaczął. Ziewnęłam szeroko.
- Moja siostra się nie wyspała? – zapytał się Fred, obserwując mnie.
- Ech, noc to była koszmar, oka nie mogłam zmrużyć – mruknęłam pod nosem.
- Nie zabawiaj się tyle z Jaredem to sobie pośpisz – wyszczerzył do mnie zęby brat. Spojrzałam na niego spode łba.
- Wtedy bym nie narzekała – odpowiedziałam mu trochę niezbyt grzecznym tonem.
Zaśmiał się cicho. Carrie wstała i zaczęła się krzątać przy kuchni, przygotowując jakieś jedzenie, zaś brat wstał. Spojrzałam na niego pytającym wzrokiem.
- Chodź na werandę, trzeba się trochę przewietrzyć – poinformował mnie, rozciągając się.
Dźwignęłam się z kanapy i pokuśtykałam za mężczyzną. Taras był drewniany, na którym znajdowały się kilka składanych drewnianych leżaków, na których leżały białe poduszki pasujące do długości mebli. Z boku znajdowała się niewielka huśtawka i kilka zwykłych krzeseł pasujących pod względem kolorystyki do otoczenia. Pomiędzy huśtawką a krzesłami stał stół, na środku którego znajdowała się popielniczka, która była wypełniona popiołem.
- Palisz? – zapytałam się brata, kiedy usiadłam na huśtawce.
- Czasami się zdarzy, ale częściej goście z niej korzystają niż ja – poinformował mnie, zajmując krzesło stojące pod ścianą domu.
- Często was przychodzą odwiedzać? – byłam ciekawa, ilu znajomych ma Fred.
- Zdarza się, że czasami co wieczór wpadają – zaśmiał się. – Ale czasami kilka dni pod rząd mamy spokój, i wtedy cieszymy się niezmiernie, mając tylko siebie. Znaczy się nie przeszkadza mi absolutnie, ze nas odwiedzają, cieszę się z tego, bo zawsze z kimś można pogadać, podyskutować, jednak z czasem staje się to męczące.
- Wiesz może, co z ojcem się dzieje? – spytałam się cicho.
- Nie miałem od niego żadnych wieści od kilku miesięcy – westchnął ciężko. – Ostatni list przyszedł z Nowego Jorku, jak informowała pieczątka na kopercie.
- Co pisał? – zainteresowałam się.
- Że tęskni za nami, chciałby się z nami spotkać ale nie ma ja, boi się swojej nowej żony. On chyba ma pecha do wyboru kobiet na całe życie, najpierw mama, potem ta cała Helen. Mam nadzieję, że oderwie się od niej, bo zbyt miło się o niej nie wyrażał.
- Nic więcej o nim nie wiadomo?
- Nie napisał. Chciałem go odwiedzić, napisałem mu to, ale odpisał, że na razie woli nas nie widzieć u siebie, bo ma problemy z rodziną – popatrzył na mnie. – A czemu się pytasz?
- Chcę go odwiedzić, zobaczyć, jak się czuje i co u niego. Tęsknię za nim – opuściłam głowę na dół.
- Hej, nie smuć się, mała! Na pewno uda nam się go zlokalizować – próbował mnie pocieszyć.
Na taras weszła Carrie, a ja spojrzałam na nią. Trzymała w dłoniach tacę, na której znajdowały się pucharki z lodami, bitą śmietaną i owocami.
- Przytyję przez Ciebie! – rzuciłam do niej żartobliwie, kiedy podała mi naczynie z deserem. Popatrzyła na mnie.
- Przyda Ci się – odpowiedziała zmartwionym głosem, siadając obok mnie.
- Dobrze się czuję w swoim ciele, nigdy nie chciałam przytyć – powiedziałam do niej, jadąc z apetytem pyszne lody. – Zawsze miałam szybki metabolizm, więc nawet gdybym chciała przytyć, to byłoby niemożliwe.
Siedzieliśmy w milczeniu, jedząc swoje desery. Słońce, które dotychczas świeciło mocno, zostało zasłonięte chmurami, a na horyzoncie niebo zaczynało się robić czarne. Przez okolicę przeszedł cichy grzmot. Powietrze stało w miejscu, było niesamowicie parno oraz niesamowicie cicho, jakby świat się na chwilę zatrzymał. Trwaliśmy w tym stanie zafascynowani, obserwowaliśmy, jak burza zaczynała się zbliżać do Miasta Aniołów.
- Fred, wyłączysz korki? – zapytała się Carrie swojego ukochanego, kiedy zobaczyliśmy pierwszą błyskawicę na niebie.
Brat wstał i wszedł do środka, kierując się gdzieś w kierunku skrzynki. W sumie nie dziwiłam się, że tak postępują. Mieli oczywiście zabezpieczenia przed burzą, jednak nie była to nigdy gwarancja stuprocentowa, a przezorny zawsze ubezpieczony. Po chwili ktoś zadzwonił do drzwi. Spojrzałam na Carrie pytającym wzrokiem, a ona wzruszyła zdziwiona ramionami.
- Nikt się nie zapowiadał z wizytą, a rzadko ktoś wpada z niezapowiedzianą wizytą widząc, że zaraz nastanie dość duża burza – powiedziała do mnie, starając się dojrzeć przez okno, kto to mógł być.
Po chwili wrócił Fred.
- Mary, ktoś za Tobą zatęsknił – wyszczerzył do mnie zęby, a za chwilę w drzwiach pokazał się Jared.
Uśmiechnęłam się ciepło do niego, widząc jego lekkie zakłopotanie. Pomachałam mu, a ten odnalazł mnie wzrokiem i widziałam, jak radość gości na jego twarzy. Carrie wstała z huśtawki, aby Leto mógł obok mnie usiąść. Sama zniknęła w murach domu.
Jared usiadł obok mnie i objął mnie ramieniem w pasie, a ja położyłam głowę na jego ramieniu. Fred zniknął za swoją żoną, więc zostaliśmy sami na tarasie.
- Co Cię tu sprowadza? – zapytałam się go, patrząc na niebo, na której znowu pojawiła się błyskawica, która na moment rozświetliła czarną już okolicę.
- Przyjechałem po Ciebie, bo już skończyłem w studio, a widzę, że zbliża się porządna burza – powiedział do mnie.
- Jak w studio? – zaciekawiłam się, jak potoczyła się praca końcowa nad teledyskiem.
Ogólnie to byłam zdziwiona, że tak szybko wrócił, po czym spojrzałam na zegarek i aż mi tchu w płucach zabrakło. Siedziałam tutaj już 5 godzin! Kiedy ten czas minął? Straciłam całkowicie poczucie czasu.
- Dobrze przyjęli teledysk, poskładaliśmy go w całość i jutro wpuszczamy do EMI, jak zatwierdzą to za 3 dni znajdzie się w telewizji – uśmiechnął się do mnie, ale widziałam, ze jest trochę zestresowany tą wizją, w końcu to pierwszy teledysk, który mógłby mu pomóc wybić się ponad resztę zespołów.
- To świetnie! W końcu staniesz się sławny. A nie, już jesteś – zaśmiałam się.
Nagle z nieba dosłownie lunęło. Wiał wiatr, więc kropelki deszczu obficie na nas opadały pomimo tego, że siedzieliśmy pod dachem. Ze śmiechem wstaliśmy i skierowaliśmy się do salonu, zamykając za sobą drzwi balkonowe. Fred i Carrie już tam siedzieli z niespokojnymi minami na twarzy. Od razu spoważnieliśmy.
- Co się dzieje? – zapytałam się, siadając.
- Mówią, że burzy będzie towarzyszyło tornado w mieście, boimy się, że dojdzie do nas… - poinformował nas Fred.
Przeraziłam się. Od małego miałam jakiś dziwny lęk wobec tej potężnej sile natury, zawsze bałam się, że kiedyś spotkam się z tornadem, a wtedy pozostanie po mnie tylko piasek i kurz. Ilekroć widziałam w telewizji informację o przejściu huraganu nad jakimś miastem, zawsze nie mogłam później zasnąć przez długi czas, drżąc o swoje własne bezpieczeństwo. Niby mieliśmy dosyć głębokie piwnice, w których spokojnie mieszkańcy mogli się ukryć, ale co będzie, jak tornado zaskoczy nas podczas snu? Wtedy niewiele będzie czasu na reakcję i mogłam po prostu umrzeć w własnym łóżku. Na szczęście w naszej okolicy jeszcze nie spotkałam się z tym zjawiskiem, więc byłam spokojna i wierzyłam, że nigdy nie spotkam tej niszczycielskiej siły.
Ale teraz miał prawdopodobnie nadejść ten dzień. Poczułam się okropnie. Przestałam na chwilę oddychać, chciałam od razu panikować i uciekać gdzie pieprz rośnie. Jednak w porę oprzytomniałam i siedziałam w miejscu, mimo że nadal czułam w sobie wielki niepokój. Mój mózg starał się powiązać to przeczucie z Fredem i tornadem, ale nie pozwalałam na to, tak się nie może skończyć dzisiejszy dzień. Wtedy nie wiedziałam, że skończy się gorzej dla kogoś innego, kto siedział obok mnie nieświadomy tego, co się dzieje w innym zakątku Los Angeles.
Ścisnęłam za rękę Jareda, kiedy pokój rozświetliła błyskawica. Spojrzał na mnie pytająco.
- Mary, Boże, jakaś Ty jesteś blada! Nic Ci nie jest? – wykrzyczał.
- Ona się boi tornad – poinformował Fred, który też przeniósł wzrok z okna na mnie. – Od małego miała lęk przed nimi.
- Kochanie, nic Ci nie będzie – wyszeptał mi do ucha Leto, czule obejmując.
Całe moje ciało chciało krzyczeć, że się myli, że coś się stanie dzisiaj okropnego, że musimy coś działać. Powstrzymywałam się z całej siły przed atakiem paniki, jednak podświadomość mówiła co innego.
Z pokoju małej dobiegł nas płacz. Carrie wstała, po chwili wróciła z Sophie na ramionach, delikatnie ją kołysząc w swoich objęciach. Zajęła miejsce obok Freda i popatrzyła na niego znacząco. On w mig zrozumiał, o co chodzi.
- Jared, mam do Ciebie pytanie z prośbą – zaczął, ściskając lekko dłoń Carrie.
- Postaram się ją spełnić – odpowiedział, patrząc się na niego przyjaźnie.
- Czy mógłbyś zostać ojcem chrzestnym naszej małej córeczki? – zapytał się nieśmiało brat.
Leto popatrzył na nich, a potem na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Pokiwałam lekko głowo, blado się uśmiechając, ponieważ złe przeczucie nadal mnie nie opuszczało. Ponownie zerknął na Carrie i małą, która patrzyła teraz na niego swoimi ufnymi oczami.
- Jestem zaskoczony propozycją – odpowiedział wolno – w końcu nie znamy się jakoś szczególnie mocno, ale… - tu zrobił dłuższą pauzę, po czym delikatnie się uśmiechnął – z przyjemnością przyjmę zaszczyt bycia ojcem chrzestnym.
Carrie, rozpromieniona, wstała i podała małą Leto. Ten ostrożnie przyjął zawiniątko, a w jego oczach zobaczyłam czułość i miłość. Wiedziałam w tej chwili, że podobnie jak ja pokochał Sophie od pierwszego wejrzenia, a w tym przypadku od pierwszego trzymania na rękach. Dziewczynka, podobnie jak u mnie, nie rozpłakała się pomimo że trzymał ją zupełnie obcy mężczyzna, wręcz przeciwnie, zaczęła się głośno śmiać.
- A gu gu gu – mówił do niej przeszczęśliwy i przejęty Jared.
Wymieniłam spojrzenie z małżeństwem, starając się powstrzymać cisnący się na usta uśmiech. Nagle coś głośno huknęło. Podskoczyłam ze strachu, a Fred szybko wstał na nogi i poleciał w kierunku pokoju, z którego można było zobaczyć ulicę, skąd pochodził nieznany nam hałas. Sophie momentalnie się rozpłakała, więc Carrie wzięła swoją córeczkę na ręce, starając się ją uspokoić. Kiedy płacz nie przechodził, przeprosiła nas, informując, ze musi iść do jej pokoju i ją nakarmić. Fred minął się z żoną w drzwiach. Minę miał nietęgą.
- Co się stało? – wyszeptałam drżącym głosem, nie starając się nawet ukryć ogarniającego mnie strachu.
- Huragan jest niedaleko, właśnie natarł na jeden dom, wynikiem czego zerwał dach, który wylądował na naszej ulicy – poinformował.
Poczułam, że moje ciało chce natychmiast się stąd ewakuować, a w głowie nastała panika. Jak to, tornado tak blisko nas? Spojrzałam przez okno, a tam drzewa były prawie że równolegle do ziemi, tak mocny wiatr panował.
- Uciekajmy! – krzyknęłam przerażona.
- Mary, idzie bokiem, do nas nie dojdzie – jednak Fred też nie był przekonany, że tak będzie. – Tak mówili w telewizji.
- Telewizja nie jest nieomylna – powiedziałam, prawie mdlejąc. – Macie piwnice?
- Mary, Fred ma rację, nic nam tu nie grozi – starał się uspokoić mnie Jared, przyciągając mnie do siebie, że moja głowa znalazła się na jego klatce piersiowej. – Cicho, nic nam nie będzie, obiecuję Ci to – pocałował mnie w czubek głowy.
- Dziękuję za to, że tu jesteś – wyszeptałam po jakimś czasie, kiedy uspokoiłam trochę swoje emocje i myśli.
Podniosłam głowę, żeby spojrzeć za okno. Mieli rację, huragan musiał przechodzić obok nas tylko, bo drzewa stały już w normalnej, pionowej pozycji. Tylko deszcz wściekle padał. Krople dudniły, uderzając o szybę, przez co panował nieprzyjemny hałas dla ucha. Carrie wróciła, informując, że Sophie zasnęła. Fred odetchnął z ulgą.
Po 20 minutach rozmowy o niczym, żeby tylko nie myśleć o trwającym tornadzie w LA, w końcu przestało padać, a grzmoty dochodziły do nas z daleka. Mimo to nadal byłam niespokojna, czułam, że coś się gdzieś stało, jednak nie podzieliłam się z nikim swoimi myślami, nie chcąc ich niepotrzebnie niepokoić.
Carrie poczęstowała nas kolejną kawą. Razem z Jaredem z wdzięcznością przyjęliśmy trunek, bo czuliśmy się fatalnie po nieprzespanej nocy i dawce stresu, którą teraz dostaliśmy. Omawialiśmy szczegóły chrztu, który miał się odbyć za 2 tygodnie w niedzielę w niewielkim kościółku znajdującym się na obrzeżach LA. Rozmowę przerwał dzwonek telefonu Jareda. Wyjął go i spojrzał na wyświetlacz.
- Tomo dzwoni – powiedział do mnie. – Mogę tu odebrać? Nie będzie Wam to przeszkadzało?
- Czuj się jak u siebie w domu – powiedziała uśmiechnięta Carrie.
- Halo, Tomo, co chcesz? – odebrał telefon Jared.
Patrzyłam na niego z ciekawością. Jego uśmiechnięta mina znikła, w oczach pojawiło się niedowierzenie, przerażenie i szok oraz wielki ból. Słyszałam charakterystyczne rozłączenie się rozmowy. Komórka Leto wypadła mu z dłoni, uderzając o ziemię. Po chwili Jared schował swoją twarz w dłoniach. Zaniepokojona położyłam mu rękę na ramieniu, ściskając go.
- Co się dzieje? – zapytałam się go, zdziwiona jego reakcją, bo cała rozmowa trwała 5 sekund.
Podniósł głowę, patrząc na mnie załzawionymi oczami.
- Shannon nie żyje – wyszeptał, a kolejna łza spadła na jego spodnie.

__________

Czekam na falę hejtów! 
PS: Cieszę się, że to czytacie, miło mi czytać Wasze komentarze. ;')