niedziela, 2 lutego 2014

ROZDZIAŁ XXV

Ocknęłam się w sali zabiegowej. Białe ściany. Fuj. Znienawidziłam je, wiedziałam, że w przyszłości nigdy nie pomaluję ścian na ten obrzydliwy kolor, który będzie mi się już na zawsze kojarzył tylko i wyłącznie z szpitalami. Na szczęście tym razem nie byłam podłączona do żadnej aparatury, jednakże kroplówka mi towarzyszyła. Chyba zawrę z nią pakt przyjaźni. Nie miałam tym razem problemu z poruszaniem się oprócz nieszczęsnej nogi, więc rozejrzałam się wokół. Łeb mnie napierdalał jak głupi, pewnie to z tego zmęczenia i narkozy, którą mi podali przed operacją. W końcu nie widzę innego wyjścia, skoro miałam kroplówkę i leżałam na tej, a nie innej, sali.
- Mary, kochanie, nic Ci nie jest? – no tak, Jared pewnie znowu nie spał pół nocy, bylebym się tylko ocknęła. Spojrzałam w jego stronę. Siedział obok łóżka, jednak jego stan nie wskazywał, żeby siedział tu dłużej niż kilka godzin.
- Poza tym, że mam na Ciebie focha to nie – odparłam, odwracając się w drugą stronę. Co tam było? Okno. A za nim noc, czarna noc. Nad oknem wisiał zegar, który wskazywał godzinę 23. Hm, od mojego omdlenia minęły tylko 2 godziny? A może 26 godzin? Nie wiedziałam, która opcja jest prawdziwa.
- Skarbie, ja nie chciałem – zawył zrozpaczony. Zerknęłam na niego. Ukrył twarz w dłoniach, jakby naprawdę było mu przykro, że postąpił tak a nie inaczej i sprawy się w ten sposób potoczyły. Zmiękło mi trochę serce.
- Ile tu leżę? – zapytałam się tylko.
- 15 minut, na szczęście złamanie nie było tak poważne i szybko nastawili kość, niestety musieli to zrobić pod pełną narkozą, bo otwierali Ci nogę.
Zrobiło mi się niedobrze. Otwarta noga? Pewnie widzieli wszystkie moje mięsnie, żyły, tętnice, kości.. Brr. Nigdy nie obrzydzały mnie cudze skaleczenia, krew i temu podobne, ale jeśli to coś dotyczyło mnie, moja reakcja zmieniała się o 180 stopni. Na szczęście szybko powstrzymałam torsje, które już zaczęły opanowywać mój cały organizm, i nie musiałam korzystać z kaczuszki.
- Wybacz mi, ja naprawdę nie chciałem, nienawidzę krzywdzić drugiego człowieka – próbował odgrywać smutnego pieska Leto. Spojrzałam na niego i odrzekłam tylko:
- Kiedy mnie wypiszą? – już nie mówiłam zimnym, oschłym tonem, mój głos brzmiał raczej naturalnie. Przestałam się w sumie boczyć na Jareda.. Moment, ja w ogóle nie byłam na niego zła. Zdarzyło się, trudno, trzeba to zaakceptować. Lubiłam po prostu bawić się czasami emocjami ludzi. Wiem, byłam niedobrym człowiekiem, a w sądzie ostatecznym zostanę stuprocentowo wysłana do piekła przez swoje igraszki z ludźmi. Leto wiedział, że mu wybaczyłam, i jego twarz jakby od razu stała się weselsza, a on sam wyprostował się dumnie na swoim krześle.
- Mogą już teraz Cię wypisać, stwierdzili, że jak się tylko przebudzisz, będziesz całkowicie sprawna – tu prychnęłam, a Jay spojrzał na mnie spode łba – do samodzielnego życia poza murami szpitala.
- Wołaj lekarza, niech ocenią moje zdrowie, ja nie chcę tutaj siedzieć i gnić – marudziłam.
Jared posłuchał mnie i wyszedł na korytarz, aby poszukać szefa mojego oddziału, ja natomiast miałam czas na bacznie rozejrzenie się po pokoju. Znajdowały się tu, łącznie z moim, 4 łóżka, które na ten czas tylko moje było zajęte. Nie była to jakoś zajebiście przyjemna sala, wręcz odwrotnie, przebywanie w niej powodowało na całym moim ciele ciarki. To pewnie przez te białe ściany i surowy klimat tak dziwnie tu było.
Raptem drzwi gwałtownie się otworzyły, a ja, zaciekawiona, co się stało, spojrzałam. Do sali wjechał wózek, na którym leżał mężczyzna, wraz z 4 pielęgniarkami.. Przyjrzałam się mu. Był nieprzytomny, miał wszędzie mnóstwo krwi, a pielęgniarka właśnie dobierała się do jego żyły z zamiarem podpięcia go pod kroplówkę. Kiedy pacjenta przygotowały do operacji, wszystkie wyszły z sali, namiętnie o czymś plotkując. Nie przejęłam się mężczyzną, w końcu ile to razy miałam takiego na kursie pielęgniarskim. Rzuciłam się z powrotem na poduszki i zaczęłam w myślach przeklinać Jareda, że jeszcze nie wrócił z lekarzem. Nagle usłyszałam ciche jęczenie i wołanie o pomoc.
Nie myśląc długo wyciągnęłam igłę z żyły, zakleiłam niewielką rankę, chwyciłam kule i, zataczając się jak pijany pies, ponieważ nadal znajdowałam się pod wpływem narkozy, dokulałam się do poszkodowanego. Z bliska wyglądał fatalnie – całą twarz miał opuchniętą i zakrwawioną. Dostrzegłam, że był postrzelony w pierś. Miał w miejscu strzału spalone brzegi ubrania i to tam kumulowała się największa ilość krwi. Niby krwotok został zatrzymany, ale wiedziałam, że to jest bardzo szkodliwa rana. Zdziwiłam się, że nie dowieźli go od razu na stół operacyjny. Czyżby od razu go skreślili? A może w karetce, o zgrozo, zabrakło narkozy i wstrzyknęli mu tylko morfiny bądź inny lek przeciwbólowy?
Wsłuchałam się w jego oddech. Chrapliwy, niespokojny, z trudem łapał powietrze. Dotknęłam jego dłoni. Zimna jak u trupa. Wtedy wiedziałam, ze na nic nie przyda mu się operacja – i tak umrze. Ale że nie próbowali walczyć? Nie, to było absurdalne i niemożliwe. Wiedziałam, że zapytam się później, co takiego spowodowało, że wylądował tutaj, nie na stole.
- Jest.. tu.. ktoś? – wychrypiał nagle z trudem mężczyzna. Nie powiem, przestraszyłam się trochę, w końcu byłam przekonana, że znajduje się pod działaniem silnego leku przeciwbólowego i odejdzie w pokoju, nie odzyskawszy przed zgonem przytomności.
- Tylko ja – odparłam cicho.
Wyciągnął dłoń. Chwyciłam ją, wiedząc, że tego najbardziej potrzebuje, bliskiej obecności drugiej osoby. Wziął jeszcze kilka oddechów.
- Dzię… ku..ję.. – wycharczał, westchnął głęboko, spokojnie.
Uścisk na dłoni zelżał, zniknął. Już mnie nie trzymał. Odszedł, umarł. Położyłam mu dłoń, którą przed chwilą trzymałam, na sercu. Dla pewności, z przyzwyczajenia w sumie przyłożyłam dwa palce do tętnicy szyjnej. Cisza. Nic nie pulsowało. Śmierć okazała się rzeczywistością. Zrobiłam znak krzyża i odmówiłam krótką modlitwę za jego duszę. Stałam tak nad nim w zadumie, w zamyśleniu. Życie jest tak bardzo ulotne, nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie Twój koniec, nie jesteś w stanie tego przewidzieć. Trzeba żyć całym sobą, pełną piersią, i kochać wszystkich ludzi, którzy Cię otaczają. Zwykłe pożegnanie się z osobą może okazać się tym ostatnim, finalnym. Zaczęłam się zastanawiać nad sensem życia. Czy warto, skoro i tak wszyscy umrzemy? Po co się tak staramy, walczymy o marzenia, skoro nasz koniec jest pisany w grobie, w zimnej ziemi…
Z zamyśleń wyrwał mnie Jared, który wrócił z lekarzem prowadzącym. Zawzięcie nad czymś dyskutowali, jednak kiedy zobaczyli, jak stoję nad łóżkiem zmarłego, stanęli w miejscu i momentalnie przestali rozmawiać. W końcu doktor odzyskał władzę w nogach i podszedł do mężczyzny. Zbadał mu puls, oddech i serce, po czym zakrył jego ciało białym prześcieradłem. Jay wyrósł przy mnie i przytulił mocno do siebie. Byłam w lekkim szoku, wszystko działo się za szybko.
- To chyba wszystko, pani Mary… - rzekł w końcu doktor. – Dziękuję, że była pani przy nim – wskazał na trupa głową – podczas jego ostatniej drogi.
- Czemu nie pojechał od razu na blok operacyjny? – zapytałam się bezbarwnym tonem.
- W karetce zabrakło narkozy – a jednak – zaś w tym samym czasie przyjechały osoby z wypadku i zwyczajnie nie zdołałem się rozdzielić. Zresztą nie informowano mnie o tym pacjencie, nie miałem pojęcia, że tu na mnie czekał. Gdybym tylko wiedział.. – zobaczyłam w oczach lekarza smutek, że nie udało mu się nic zrobić w tej sprawie.
- I tak nie miał szans na przeżycie, proszę się nie obwiniać – uśmiechnęłam się blado. – Był z góry skazany na śmierć.
Lekarz już otworzył usta, aby się sprzeciwić, jednak po chwili zrezygnował. Wypisał nam papierek, że opuszczam szpital, i w końcu mogliśmy wyjść z tego mrocznego i okropnego pokoju, w którym wydarzyło się przez tak krótki czas tyle smutnych i przykrych rzeczy.
Spojrzałam na Jareda, który do tej pory milczał, niezdolny do wypowiedzenia żadnego słowa z swojego zaciśniętego gardła. Pewnie szok i wizja śmierci, jej widok, tak na niego wpłynął. Prawdopodobnie miał po raz pierwszy do czynienia z tym zjawiskiem, więc nie dziwiłam się, że tak się teraz zachowywał. Ja byłam, że tak łagodnie powiem, przyzwyczajona do śmierci i do jej widoku, nie była mi po prostu obca.
Zeszliśmy po schodach (ja z lekkim trudem) i znaleźliśmy się na parkingu przed szpitalem. Czekał już na nas bus, z którego tak feralnie upadłam. Trochę ciarki mnie po karku przechodziły jak myślałam o  tym, że mam do niego wsiąść znowu, ale się przemogłam i wczołgałam się, z pomocą Leto, na tylne siedzenie. Po chwili Jared dołączył i usiadł obok mnie. Położyłam mu głowę na ramieniu a samochód ruszył. Tak, to był zdecydowanie ciężki dzień. Jay patrzył przed siebie i milczał.
- Co jest? – już mnie lekko denerwowało, że nic nie mówił. Spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczami, w których widać było smutek i strach? Obawa?
- Boję się – odrzekł cicho. – Boję się, co będzie po śmierci, co się stanie z naszą duszą, dokąd pójdziemy. Boję się bólu, podobno umieranie boli. I tej czarności, nieświadomości. Boję się, że śmierć może mi zabrać w każdej chwili osoby, na których mi bardzo zależy i bez nich moje życie straci sens, bo jak miałbym dalej być na tym świecie ze świadomością, że nie zobaczę już nigdy więcej osoby, którą tak mocno kocham..? – tu jego głos się załamał. – Boję się śmierci… Jak Cię dzisiaj zobaczyłem nad tym mężczyzną, uświadomiłem sobie, ze w każdej chwili mogę Cię stracić – łzy poleciały z jego oczu.
Objęłam go mocno w pasie, palcem wycierając jego łzy.
- Nie myśl o tym, po prostu nie myśl. Masz przed sobą całe życie, stracisz je, jeśli będziesz na każdym kroku martwił się o osoby, które kochasz. Ciesz się chwilą, łap ją i przytrzymuj najdłużej jak się da.
- Wiem, Mary, ale śmierć.. Ona jest tak nieprzewidywalna.
- Jared, proszę Cię, nie rozmawiajmy o tym. To nie jest idealna pora na takie rozmowy, nie ty byłeś przy facecie, który umierał, lecz ja, i uwierz, mimo że nie widać tego po mnie, mocno to przeżywam – westchnęłam cicho, czując, jak łza spływa po moim policzku. Umarły na pewno zostawił ludzi, których kochał, a nie mieli możliwości być przy nim podczas tej ostatniej drogi. Otarłam szybko twarz.
W milczeniu już dojechaliśmy z powrotem do hotelu. Wszędzie były pozapalane światła. Spojrzałam na Jareda.
- Nic nie powiedziałeś o moim stanie? – zapytałam się.
- Jakoś tak wyleciało mi to z głowy – przyznał się. – Chyba nawet telefon zostawiłem w pokoju.
- Fred na pewno teraz odchodzi od zmysłów, biedny braciszek. Kolejny raz coś mi jest, a on nic nie wie.
Weszliśmy do środka. Z jadalni dochodziły głosy, które zbyt wesoło to nie brzmiały.
- Jezu, znowu się kłócą? – wywróciłam oczami.
- Mam nadzieję, że nie, mam tego dość – warknął cicho Jared. – Chodźmy i sprawdźmy, co tam się dzieje.
W jadalni wszyscy siedzieli przy połączonych stolikach i dyskutowali zawzięcie nad czymś. Na szczęście nie była to kłótnia, co przyjęłam z lekkim westchnięciem. Na długim stole stały opróżnione butelki po alkoholu, pootwierane paczki chipsów, paluszki oraz orzeszki. Shannon drzemał oparty o ramię Emmy, co jakiś czas się tylko przebudzając, oblatując wzrokiem wszystkich siedzących przy stole, wypijał swój kieliszek wódki i wracał do przerwanej czynności. Tomo rozmawiał z Mattem oraz Fredem, zaś ekipa nagrywająca rozmawiała między sobą. Tylko Emma siedziała cicho, nie chcąc pewnie budzić Shannona, jednak każdą kolejkę dzielnie wypijała.
Kiedy weszliśmy rozmowa nagle ustała i zapanowała cisza na chwilę, po której z krzesła zerwał się Fred, i, zataczając się lekko, podbiegł do mnie, złapał w ramiona i wrzasnął:
- Mary, wróciłaś, Ty żyjesz!
- Czemu miałabym nie żyć? To tylko złamanie złamanej nogi, jakkolwiek to brzmi – uśmiechnęłam się do brata. Czuć było od niego alkoholem. – Może czas odstawić picie i iść spać?
- Po co? Impreza dopiero się rozkręca! Dołącz do nas! – krzyknął entuzjastycznie Fred.
- Dzięki, ale morfiny nie łączy się z alkoholem – uśmiechnęłam się lekko, przypominając sobie sytuację z kursu, kiedy to pacjent połączył te dwie rzeczy, wynikiem czego był niezły burdel do sprzątania – gościu wymiotował jak kot na lewo i prawo, miał niezłe odpały przez czas działania mieszanki i potrafił wskoczyć na szafę, gdzie udawał małpę.
Fred wrócił do stołu, a Jay popatrzył na mnie pytającym wzrokiem. Pokiwałam głową i ruszyliśmy, po czym usiedliśmy przy meblu. Jared czule położył moją nogę w gipsie na osobnym krześle, abym miała prawidłowe krążenie krwi. Wykombinowali czystą szklankę oraz kieliszek dla Jareda, a mi podali naczynie, w których zwykło pić się colę. Leto nalał mi soku pomarańczowego, sobie również oraz wódki.
Rozmowa toczyła się na przeróżne tematy. Ekipa przystołowa okazała się być ze sobą bardzo zgraną, nawet jeśli były dwie nowe osoby w postaci mojej oraz Freda, to nie przeszkadzało nam szybko wczuć się w klimat i złapać wspólny język. Po kilku godzinach zaczęłam czuć znużenie i ogromne zmęczenie, a noga zaczynała mnie boleć – morfina przestawała działać. Nie było jednak jakoś koszmarnie, dlatego nadal siedziałam przy stole i obserwowałam kątem oka sytuację. Shannon na legalu spał oparty o kolana Emmy, ona sama przestała już pić, mówiąc ze śmiechem, że takiego kaca jeszcze nigdy nie miała. Tomo z Mattem również ograniczyli procenty, techniczni żyli w swoim świecie, rzadko nasza rozmowa była wspólna dla obych grup, i tylko Jared oraz Fred pili równo kielich za kielichem. O ile Jay’a rozumiałam, bo dołączył pośrodku imprezy jako zupełnie trzeźwy człowiek, o tyle Fred mnie zadziwiał – nie było po nim mocno widać, że się upił jak świnia.
Podczas gorącej dyskusji o tym, czy warto być weganinem czy nie, czy mięso jest szkodliwe dla zdrowia, czy zwierzęta naprawdę mocno cierpią podczas zabijania, przebudził się Shannon, bełkocząc o wodę. Spojrzałam na niego. Podniósł głowę z kolan Emmy i wyprostował się na krześle. Dziewczyna podała mu napój w szklance, ten z wdzięcznością go przyjął i za jednym zamachem wypił całą jej zawartość. Z radia poleciała skoczna melodia. Shannon wstał z krzesła, niepewnie stojąc na nogach. Wszyscy, jak jeden mąż, na niego spojrzeli.
- Shannon, usiądź, bo się przewrócisz zaraz.. – szarpnęła za rękaw bluzy perkusisty Emma.
- Wiem, co robię! – wybełkotał Leto.
Wszedł na krzesło, aby z niego przejść na stół. Kopnął w butelki, a te poleciały na podłogę, na szczęście leżący dywan spowodował, że żadna butelka się nie rozbiła. Zaśmiał się głupio. Zamarłam, bo widziałam jego stan i byłam świadoma, że w każdej chwili może spaść ze stołu i rozjebać sobie łeb.
Zaczął skakać po meblu w rytm muzyki. Zrzucił koszulkę, zakręcając nią nad głową i rzucając w stronę Emmy. Zaczęłam się śmiać. Mój śmiech okazał się być zaraźliwy i po chwili wszyscy nabijali się z Shannona. Ten się ucieszył, że zwrócił uwagę, i dalej wykonywał swoje wygibasy na stole. Kucał, podskakiwał, klaskał nad głową, robił piruety. Doprawdy dziwiłam się, że pomimo tego, ile promili miał we krwi, potrafił tak zgrabnie i sprawnie tańczyć.
- A teraz idziemy na jednego, a teraz idziemy wódkę pić! – zawył, chwytając przy jednym skłonie pełną flaszkę wódki. Odkręcił butelkę i wziął spory łyk trunku. Skrzywił się lekko na twarzy, jednak nadal tańczył i wyśpiewywał różne przyśpiewki.
- Shannon, schodź stamtąd! – opanował z trudem śmiech Jared i rzucił do brata, stając na nogach.
- Złap mnie, jeśli potrafisz! – zawołał Shannon, biegnąc na drugi koniec stołu, gdzie siedzieli techniczni.
Jared pobiegł za nim obok stołu, a Shannon zręcznie zeskoczył i wylądował po drugiej stronie, trzymając w ręku flaszkę wódki. Jay rzucił się biegiem, aby złapać brata, ten ze śmiechem uciekał, co jakiś czas popijając z butelki i głośno się śmiejąc. Po kilku rundkach wokół stołu, kiedy wszyscy śmiali się z goniących się Leto, Shannon dał nagle skok w bok i uciekł na schody. Jay wypadł za nim i usłyszeliśmy, jak biegają nad nam, goniąc się.
- Co to, pijana wersja berka? – zaśmiał się Fred.
- Na to wygląda.. Chodź, dołączymy do nich! – rzucił Tomo i wszyscy pobiegli na górę, zostawiając mnie samą.
- Nie, absolutnie na mnie nie czekajcie, zaraz będę na górze, wcale nie byłam przed chwilą w szpitalu, bo złamałam se nogę! – krzyknęłam za nimi ironicznie, wiedząc, ze i tak nikt mnie nie posłucha.
Na szczęście Leto wrócili na dół, do jadalni, razem z całą resztą. Okazało się, że faktycznie urządzili zabawę w berka i aktualnie wszystkich gonił Matt. Z śmiechem latali po Sali, łapiąc się nawzajem i uciekając przed sobą. Doszło do kilku czołowych zderzeń, które na szczęście nie kończyły się rozlewem krwi tylko niewielkimi siniakami i guzami. Jared podbiegł do Shannona i dotknął go, szybko przed nim uciekając. Shannon rozejrzał się wokół, wszyscy byli daleko od niego, i tylko ja znajdowałam się na wyciągnięcie ręki. Ze stoickim spokojem podszedł do mnie i klepnął mnie w ramię.
- Berek! – rzucił i zaczął uciekać.
- No chyba sobie kurwa żartujesz, Shanny! – rzuciłam wściekła. – Odklepuj mnie, debilu, jak ja mam gonić?!
- Normalnie – rzucił do mnie szelmowski uśmieszek.
- Chyba Cię pojebało, debilu, ja mam gips na nodze!
- No i co z tego?
Tego było za dużo. Chwyciłam za kule i wstałam, próbując szybko złapać równowagę. Dokuśtykałam się do Shannona, i byłam w miarę blisko niego, jednak na tyle daleko, że nie dałam rady go dotknąć ręką. Co się zbliżałam o krok, ten ze śmiechem cofał się.
- Nigdy mnie nie złapiesz! Kaleka! – rechotał.
Miałam go dość. Chwyciłam szybko za koniec kuli i się nią zamachnęłam, trafiając Shannona w bark.
- To bolało! – zawył Shanny, łapiąc się za uderzone miejsce.
- Berek! – rzuciłam mściwie.
- Ja się tak nie bawię! – rzucił obrażony i wspiął się po schodach, kierując do swojej sypialni.
- Jay, idziesz na górę? –zapytałam się wokalisty.
- Jasne, jasne.

Pożegnaliśmy się z resztą, która zabrała się za ogarnianie tego całego syfu, który się zrobił podczas wygłupów Zwierzaka na stole i zabawy, tymczasem Jared wziął mnie na ręce, aby było szybciej, i wspięliśmy się na właściwe piętro. Weszliśmy do pokoju, przebrałam się w koszulę, i nie mając na nic więcej siły, rzuciłam się na łóżko i momentalnie zasnęłam.

____

Smutne, że dopiero szantażem wymusiłam na Was trochę więcej niż 10 komentarzy. Ale dziękuję, bo daliście mi siłę, abym dalej kontynuowała tego bloga. Mam nadzieję, że zbytnio Was nie zraziłam i będziecie zostawiać pod postami komentarze, bo one są ważne dla pisarza, i to nawet bardzo ważne.