- A co Ci
się śniło? – wysiliłam się na beztroski ton, żeby absolutnie nie usłyszał w
moim głosie przerażenia.
- Ehm, no
wiesz… - lekko się zmieszał Shannon. Pochylił się nade mną i wyszeptał do ucha
– Śniło mi się, że baraszkowaliśmy w moim pokoju potajemnie, żeby nikt nas
tylko nie przyłapał.
Poczułam,
jak robi mi się słabo. Kurde, miał taki sam jak ja? Nie chciałam tego do siebie
przyjąć. To było niemożliwe!
- Co tak
nagle zbladłaś? – zapytał się Leto, bacznie mnie obserwując. – Żartowałem!
Śniło mi się, że jedliśmy razem śniadanie i zrobiliśmy bitwę na żarcie.
Łup!
Pewnie wszyscy ludzie w samolocie usłyszeli odgłos spadającego kamienia na
pokład. Odprężyłam się i westchnęłam z ulgą. Całe szczęście, że tylko mnie
okłamał niewinnie, nie potrafiłabym żyć ze świadomością, że nie dość, iż ja
miałam ten cholerny sen, to jeszcze fantazje nocne udzieliłyby się Shannonowi!
Pacnęłam go lekko w ramię i wytknęłam język.
- To co,
zaraz lecimy? – wyszczerzył do mnie zęby.
- Zamknij
się – syknęłam. – Staram się o tym, póki co, nie myśleć, byłoby miło, gdybyś
przestał mi o tym przypominać.
- Będę Ci
gadał cały czas.
- Zrzygam
Ci się na Twoje nowiutkie spodnie – powiedziałam mściwie.
- Dobra
dobra, nie będę mówił, oszczędź tylko moje spodnie! – rzucił szybko. – Jak
będzie słabo to mów, wykombinuję jakąś torebkę foliową, aby tam zwrócić swoje
śniadanie zalegające w żołądku.
- Jasne,
postaram się – w głowie już układał mi się pewien plan.
Wpuścili
wszystkich ludzi i zamknęli drzwi od samolotu. Od razu włączyli „tutejsze”
powietrze, przez co ciśnienie w samolocie nieznacznie się zmieniło, jednak nie
spowodowało we mnie tak ogromnego bólu głowy co pierwszy lot. Nad fotelami
zapaliły się ikonki, że czas zapiąć pasy. Stewardessa przeszła między fotelami,
sprawdzając, czy wszyscy są przypięci, po czym poinformowała, że zaraz nastąpi
odlot samolotu do tej miejscowości, a planowany przylot jest o takiej i takiej
godzinie. Nastąpiła krótka scenka pokazowa, co jak się obsługuje, a samolot
rozpoczął mozolną jazdę na właściwy pas. Kobiety zniknęły po chwili, a ja wyjrzałam
przez okno. Widziałam, że znajdujemy się na początku pasu startowego, i zaraz,
za moment, znowu znajdę się w górze. 3, 2, 1… Prędkość samolotu wbiła mnie w
fotel. Mimo ogarniającego mnie przerażenia nie byłam w stanie zamknąć oczy, i
patrzyłam, jak zahipnotyzowana, przez okno. Wszystko zaczęło się coraz bardziej
rozmazywać, aż w końcu poczułam, że odchylam się lekko, a samolot wbił się w
powietrze. Otoczenie, domki, dachy, zaczęły maleć. Uczucie przerażenia nagle
mnie opuściło i poczułam się jak wolny człowiek.
Spojrzałam
na Shannona, który przypatrywał się mi z lekkim zaniepokojeniem na twarzy.
Chyba czekał, w którym momencie zacznę wymiotować. Korzystając z faktu, ze
nadal byliśmy przykuci do foteli pasami, przez co stewardessy nadal nie mogły
chodzić po pokładzie, przyjęłam bolesną minę i wyszeptałam niewyraźnie:
-
Shannon, chyba mi niedobrze – i pochyliłam się lekko nad jego nogami. Zatknęłam
dłonią usta, jakby naprawdę było mi bardzo niedobrze i siłą powstrzymywała się
przed zwymiotowaniem.
- Czekaj,
nie wymiotuj na mnie! Nie rób tego! – zaczął panikować Shannon. – Moje biedne
spodnie, dałem na nie trochę kasy, i je kocham! Ma ktoś torebkę foliową?! –
wrzasnął na cały samolot.
Ludzie
się poodwracali, ciekawi, co to za akcja się dzieje na środku samolotu i który
to debil drze się o reklamówkę, a ja nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
- Tyyy,
więc to wszystko zmyśliłaś…. – rzucił nade mną Shannon, podczas kiedy mi z oczu
popłynęły łzy.
W końcu
się ogarnęłam i znowu oparłam się o fotel. Leto siedział z założonymi rękoma, a
na twarzy wykwitł mu piękny foch. Zdusiłam w sobie reszki śmiechu i spojrzałam
przez okno. Znajdowaliśmy się już nad chmurami, w strefie błękitnego nieba.
Słońce było po drugiej stronie samolotu, więc nic mnie nie oślepiało i mogłam
do woli chłonąć te widoki.
Zabipało,
że można już odpiąć pasy. Zrobiłam to ochoczo, gdyż nie był on zbyt wygodny.
Szczęście, że do przedniego fotela dzielił mnie szeroki korytarz, dzięki temu
mogłam swobodnie się rozsiąść z gipsem. Po chwili zauważyłam przyczynę tak
szerokiego rozstawienia foteli w tym miejscu – szyba była obok wyjścia
awaryjnego, które prowadziło na skrzydło samolotu, a następnie na ziemię.
Podeszła
do nas jedna ze stewardess.
-
Wszystko w porządku? – zapytała się mnie.
- Ależ
oczywiście, wie pani, zrobiłam taki dowcip koledze… - wyszczerzyłam do niej
zęby.
Uśmiechnęła
się do mnie i poszła dalej, natomiast Shannon prychnął pod nosem. Uderzyłam go
lekko w ramię.
- Głowa
do góry, Twoje spodnie jeszcze mogą się cieszyć świeżością i nowością –
zaśmiałam się.
- Odstaw
te leki przeciwbólowe, bo Ci szkodzą na mózg. – burknął.
Wyjęłam z
kieszeni fiolkę i wysypałam na dłoń kilka tabletek.
- Weź je,
bo są dobre na zły humor, przynajmniej nie będziesz wyglądał jak zmarszczony
czerwony burak – bo tak wyglądał naprawdę, miał całą czerwoną twarz i widoczne
zmarszczki przy tej swojej minie. – Albo zmień minę, bo Ci tak zostanie na
zawsze.
- Idę
spać – odwrócił się do mnie plecami, wkurzony.
Schowałam
tabletki do pudełka, pudełko włożyłam do kieszeni i znowu spojrzałam przez
okno. Shannon miał rację z tymi lekami, ostatnio ciągle mi było wesoło przez
nie. Pewnie to one były przyczyną mojego braku ogromnego strachu przed tym
lotem. To przerażenie towarzyszące podczas startu to pewnie nic, co mogłoby
mnie czekać, gdybym tych leków nie wzięła.
Oparłam
głowę o fotel i pogrążyłam się w myślach, zamykając oczy. Po chwili zasnęłam.
Nic mi się nie śniło, miałam twardy i spokojny sen, co było dla mnie dużą ulgą.
Obudziło
mnie bipanie. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się przerażona. Popatrzyłam na
Shannona, który uśmiechnął się lekko.
- Nie bój
się, to tylko informacja, ze mamy zapiąć pasy, bo zaraz lądujemy.
Odetchnęłam
z ulgą. Zapięłam pasy i spojrzałam przez okno. Słońce górowało nad chmurami, oślepiając mnie swoim blaskiem. Poczułam, że samolot zaczyna opadać. Po chwili znaleźliśmy
się w chmurach, przez które nic nie widziałam. Przebiliśmy się przez nie i ujrzałam
pojedyncze zabudowania, które wyglądały jak miniaturowe klocki lego. Zaczęliśmy
się coraz bardziej zniżać, przez co zabudowania rosły z każdą sekundą. Po
chwili kola samolotu dotknęły spokojnie asfaltu. Zaczął gwałtownie hamować,
jednak nie na tyle gwałtownie, ze nie odczułam żadnego lęku. Zatrzymał się
całkowicie. Ludzie zaczęli bić brawa dla pilota. Dołączyłam do nich, wiedząc,
że już po wszystkim.
Pilot
podziękował za lot, a stewardessy otworzyły boczne wyjścia. Ludzie zaczęli
wstawać z miejsc i zrobił się ogólny harmider oraz nieporządek. Kiedy większość
już wyszła, wstał Shannon, a ja po nim. Mężczyzna sięgnął po kule do luku
bagażowego i podał mi je. Podziękowałam mu, chwyciłam kule i ruszyłam w
kierunku wyjścia. Przed samolotem czekał na nas Jared, którego ochrona non stop
próbowała wywalić z tego terenu do autobusu, jednak on się nie dawał. Wpatrywał
się z niepokojem w dwa wyjścia. Kiedy zobaczył mnie, rozpromienił się i szybkim
krokiem podszedł w naszą stronę.
- Co się
działo? Słyszałem, jak coś krzyczałaś przy starcie – zapytał się jeszcze zanim
do nas podszedł.
- Zrobiła
mnie w konia – jednak nie przeszła Shannonowi złość. Puścił mnie po zejściu ze
schodów i ruszył szybko w stronę autobusu. Zaśmiałam się pod nosem.
Jared w
końcu doszedł do mnie i mocno chwycił mnie w swoje objęcia, przytulając mnie do
siebie.
- Ta
bardzo się martwiłem, nie wiedziałem, jak sobie poradzisz z tym stresem, a nie
było mnie obok Ciebie! – powiedział, zatroskany, do mojego ucha. – Z kim
siedziałaś?
- Z tym
głąbem – wskazałam głową na malejącą postać Shannona.
Popatrzył
na mnie w lekkim szoku i zagniewaniem.
- Jak to
tak, on siedział z Tobą i mi nic nie powiedział? Co z niego za brat! –
krzyknął.
Podeszła
do nas ochrona i zaczęła nas wyganiać w stronę autobusu. Jared machnął im ręką
i powoli się udaliśmy do pojazdu.
- Nie
martw się, pożałował tego – zapewniłam wokalistę.
- W jaki
sposób?
-
Powiedziałam mu, że zaraz będę rzygała i jego spodnie będą ozdobione moimi
wymiocinami. To dlatego słyszałeś mój krzyk, wiesz, musiałam dodać dramaturgii,
żeby mi uwierzył.
- Jego
ukochane spodnie miały ucierpieć? Chyba go uderzyłaś w czuły punkt, bo on ma
fioła na punkcie swoich spodni, nie rozumiem go czasami.
Objął
mnie w pasie. Weszliśmy do busu jako ostatni pasażerowie. Kierowca zamknął
drzwi i pojechaliśmy w kierunku terminalu. W autobusie siedziała cała załoga i
obserwowała ze zdziwieniem, czemu Shannon, który zawsze do tej pory starał się
być blisko Jareda, teraz stoi jak najdalej od nas, zaś ja z młodszym Leto
staraliśmy się zachować powagę, jednak to było trudne, ponieważ perkusista co
jakiś czas spoglądał na nas gniewnym spojrzeniem. Ach, gdyby wzrok mógł
zabijać, to byśmy teraz leżeli martwi, a muchy nad nami by latały, ciesząc się
z darmowej uczty! Ale nie zabijał, na całe szczęście.
Autobus
zatrzymał się przed drzwiami. Wyszliśmy przez nie i udaliśmy się w stronę
odbioru bagażu. Po 20 minutach wszyscy siedzieli zapakowani w taxi. Siedziałam
z Jaredem z tyłu, zaś z przodu miejsce zajął Fred.
-
Jedziesz do Leto? – zapytałam się go.
-
Niestety! Chcę się bardzo zobaczyć z moją żoną i dzieckiem, więc innym razem –
spojrzał na mnie smutnie. – Ale jutro wpadnę, obiecuję!
- Mary,
mam nadzieję, że zaszczycisz mnie swoją obecnością, dopóki Ci nie zdejmą gipsu?
– zamruczał do mojego ucha Jared, a mnie przeszły ciarki po karku. Tak bardzo
lubiłam jego głos, który powodował we mnie tyle emocji…
- Z
wielką przyjemnością – uśmiechnęłam się do niego delikatnie i oparłam głowę o
jego ramię, a ten mnie czule objął.
Podjechaliśmy
pod dom Leto, który był bliżej lotniska niż Freda. Pożegnałam się z bratem,
Jared wyjął z bagażnika walizkę i pokuśtykałam w stronę domu, zaś taksówka
pojechała w dalszą drogą. Shannon dojechał na miejsce przed nami, więc
wokalista nie musiał bawić się w szukanie kluczy i otwieranie zamków. Położył
bagaż przy schodach i udaliśmy się do kuchni. Zastaliśmy tam Shannona, i, o
dziwo, Emmę. Jared spojrzał na nich pytającym wzrokiem.
-
Zaprosiłem ją na noc, chciałem ustalić kilka rzeczy – odpowiedział perkusista.
- Na
przykład? – zapytał się Jay.
- Kwestia
wspólnego mieszkania, nie chcemy się wmieszać w waszą egzystencję.
-
Powodzenia! – rzuciłam wesoło.
- Dzięki –
powiedziała Emma, uśmiechając się do mnie ciepło. Odwzajemniłam jej uśmiech.
- Chcecie
kawy? – zapytał się starszy Leto.
- Z
przyjemnością się napijemy!
Dosiedliśmy
się do kobiety i czekaliśmy, jak mistrz kawy przygotuje nam swoje specjały. Nie
mogłam się doczekać, jak w końcu wypiję coś ciepłego. Po kilku minutach Shannon
postawił przed nami parujące kubki z kawą. Wzięłam do dłoni swój i z błogim
wyrazem na twarzy wypiłam, jak zawsze idealną, kawę.
- Boże,
ona jest zajebista – mruknęłam, jak odstawiłam puste naczynie na blat.
- Przepis
wzięty z Twojej książki! Co tylko potwierdza, że ona jest zajebista, to znaczy
książka, nie kawa. Chociaż kawa też jest zajebista. Dobra, pogubiłem się –
podrapał się po głowie.
- Nie
myśl więcej, bo Ci fałdy mózgu wychodzą uszami – zaśmiała się Emma.
Shannon
pokazał jej środkowy palec, i, obrażony, wyszedł w salwie śmiechu z kuchni
gdzieś na podwórko. Jay wstał i ogarnął kuchnię, zaś ja i towarzyszka udałyśmy się
na taras. Przy basenie siedział Shannon i patrzył przed siebie. Emma chciała do
niego podejść, ale zatrzymałam ją.
- Daj mu pobyć
trochę samemu, widzę, że się nad czymś ważnym zastanawia, to nie jest zwykłe
odpoczywanie po fochu nad basenem – poinformowałam ją, zauważając u Zwierzaka
charakterystyczną pozę, którą kiedyś widziałam u brata, kiedy do niego szłam do
pokoju, chcąc zobaczyć, co robi, a ten siedział przed oknem w takiej właśnie
pozycji i gdzieś patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem.
- Nie ma
sprawy… - powiedziała Emma i usiadła na leżaku. Zajęłam miejsce obok niej.
Po chwili
doszedł Jared z miską owoców w dłoniach. 10 minut później Shannon wstał i
podszedł do nas, siadając obok brata. Rozmawialiśmy o przeróżnych lekkich
rzeczach, dzięki której całkowicie się rozluźniliśmy. Minęło kilka godzin i
słońce zaczęło zachodzić. Zrobiło się cicho, każdy w swoim zakresie podziwiał
to piękne zjawisko. Dzisiaj zachód był taki wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju.
Niby taki normalny, ale inny, bardziej magiczny. Może atmosfera to sprawiła,
może ludzie, może fakt, że w końcu w swoim domu się znajdujemy (tak, na czas
mieszkania w tym domu będę mówiła na niego „mój dom”). W pewnym momencie Jared
poderwał się i szybkim krokiem poszedł do środka budynku, aby z niego wrócić z
gitarą. Usiadł na stopniach, nastroił struny, i zaczął śpiewać:
Los In the
city of angels
Down in the
comfort a strangers, I
Found
myself In the fire burned hills
In the land of a billion lights
Zamilkł,
a w naszych oczach pojawiły się łzy. Sposób, w jaki to zaśpiewał i zagrał,
przechodził ponad wszystkie dotychczas znane mi wyciskacze łez. Tęskny,
przepełniony jednocześnie miłością i uwielbieniem głos, spokojna, ale jakże
piękna muzyka… Boże, ta piosenka to było coś cudownego.
- Czemu
milczycie? Coś źle zaśpiewałem? – zapytał się niepewnie.
- Jared,
to było… piękne i takie prawdziwe, jakbyś dawał kawałek serca i swojej duszy –
powiedziałam w końcu, odkrywając, z trudem, na nowo mowę.
-
Dziękuję, że się z nami tym podzieliłeś – odparł wzruszony Shannon. – Nigdy nie
wiedziałem, że będzie Cię stać na coś takiego. A Modern Myth jest piękne, i to
Good Bye, ale ta piosenka bije na głowę dziesięciokrotnie wszystkie nasze utwory
jeśli chodzi o magiczność.
- Od
dawna mi te słowa i muzyka chodzą po głowie, jednak zawsze czegoś brakowało,
ale dzisiaj nadszedł ten moment, że doszedł ten brakujący element, i pojawiło się
wszystko pięknie w głowie.
- Ona
musi być na następnej płycie! – krzyknęła Emma, która w końcu ochłonęła.
- Nie,
mam inny pomysł na następną płytę – odparł tajemniczo Jay. – Tą, jak już, mogę
dać na 4-ej, na pewno nie teraz, nie pasuje mi.
- Och,
jaki tajemniczy jesteś! Niczym listonosz stojący przy skrzynce – zaśmiał się
Shannon, a słońce zaszło, co spowodowało, że ten idylliczny moment poszedł w
zapomnienie, jednak wiedziałam, ze tę chwilę będę pamiętała już zawsze.
Jared
ostawił gitarę i przyniósł piwo oraz zakąski, dzięki czemu impreza trwała
nadal. W końcu, kolo 3 w nocy, kiedy Emma zaczynała niebezpiecznie kiwać się na
fotelu, zarządziliśmy koniec. Chłopaki ogarnęli burdel, zaś ja i kobieta
udałyśmy się na górę w celu zajęciu naszych sypialni. Pozegnałysmy się
buziakiem w policzek i weszłyśmy do swoich pokoi.
Skierowałam
się do łazienki, gdzie wzięłam szybki prysznic, przebrałam się w swoją pidżamę,
umyłam zęby i wślizgnęłam się pod pościel. Po chwili wrócił Jay.
- Ty już
w łóżku? – zapytał się, zdziwiony.
- No tak,
a co mam innego robić? – uśmiechnęłam się.
- W sumie
to nic… Taka zmęczona?
- Nawet
nie wiesz, jak bardzo teraz padam! – ziewnęłam szeroko.
Podszedł
do mnie, pocałował mnie delikatnie w czoło i poszedł się ogarnąć. Wrócił po 4
minutach, świeży i przebrany w czyste rzeczy. Położył się obok mnie i wziął
mnie w objęcia.
- Ta
piosenka była magiczna… Weź częściej śpiewaj coś takiego ,bo to niesamowicie
nastraja człowieka do przemyśleń nad swoim życiem.
- Dla
mojej małej dziewczynki wszystko!
Nagle
dobiegły nas jęki i stukot łóżka o posadzkę.
-
Myślałem, że Emma była śpiąca… - zastanawiał się głośno Jared.
-
Odnalazła w sobie energię – zachichotałam.
Po 3
godzinach baraszkowanie dochodzące z pokoju obok przestało być powodem do
śmiechów i był powodem do wkurwów. Przez odgłosy dobiegające zza ściany nie
byliśmy w stanie zmrużyć oczu. Kiedy przez nasz pokój znowu przebiegły jęki,
spojrzałam na Jareda. Miał czerwone oczy od niewyspania i złość na twarzy.
- Przez
tych debili nie mogę spać – wysyczał.
- Daj im
się nacieszyć tym łóżkiem, pewnie jeszcze nie mieli okazji się wypróbować tutaj
– westchnęłam, próbując ich bronić, jednak z minuty na minutę coraz gorzej się
czułam. Chciało mi się spać, ale ile razy zamykałam oczy i prawie odpływałam w
objęcia Morfeusza, myśląc, że w końcu koniec igraszek, z pokoju dobiegały
kolejne głośne dźwięki. – My też kurwa tak głośno byliśmy?! – zapytałam się z
żalem w głosie, kiedy dobiegł nas śmiech Shannona.
- Może i
byliśmy głośno, ale nie aż tak! – jęknął Jay.
Po
drugiej stronie zapanowała cisza.
- W końcu
koniec? – odważyłam się zapytać po 5 minutach.
- Miejmy nadzieję… - odparł cicho.
I znowu,
po raz 3934303 zaczęły do nas dochodzić walenie łóżka o posadzkę.
- Kurwa
mać! – wykrzyczał głośno Jared, że para na pewno go usłyszała, jednak nic z
tego nie robiła. – Idę kurwa do nich! – wygramolił się z łóżka i ruszył
wściekły przez pokój.
___
Dałam teraz słowa do COA, bo w sumie nie wiadomo, kiedy Jay je napisał, mam nadzieję, że jakoś was nie boli, ze trwa era ABL, a Dziadu pisze piosenki na nową płytę. :>
I haa, udało mi się zakończyć w takim momencie, że nie idą spać! Jestem z siebie dumna. :D
Mam wenę po 3-ej w nocy, to nie jest dobre dla mojego organizmu. Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni z tego rozdziału. :)
Cieszę się z każdego małego komentarza, pamiętajcie!