- Wiedziałam, że żyje! - krzyknęła Emma.
Spojrzałam na Constance, która stała, trzymając się za serce. Na jej twarzy wykwitł ogromny uśmiech. Spod zamkniętych powiek poleciały łzy.
- Constance, nic ci nie jest? - zaniepokoiłam się.
- Nic, kochana... - spojrzała na mnie i się delikatnie uśmiechnęła.
W jej spojrzeniu była wielka miłość i radość, jakby odzyskała coś utraconego. No cóż, w końcu tak przecież było.
- Chodźmy do auta, jedźmy tam! - krzyczał rozentuzjazmowany Jared.
Więc wyszliśmy wszyscy na podwórko i wpakowaliśmy się do vana. Zajęłam miejsce z przodu ze względu na gips, chociaż początkowo się buntowałam i chciałam, żeby zajęła je Costance, która przecież była ode mnie wiele starsza. Jednak nie było czasu na kłótnie czy też przepychanki słowne, gdyż każdemu spieszyło się do szpitala, aby uwierzyć, że to na pewno ten Shannon, który w przeciągu kilku dni zrobił bajzel w naszym życiu. W aucie panowało poddenerwowanie i ekscytacja. Nikt się nie odzywał, a każdemu czas się niemiłosiernie dłużył. Chcieliśmy być jak najszybciej na miejscu, dlatego też przez prawie całą naszą podróż towarzyszyły korki. Jared, kierowca, mamrotał pod nosem przekleństwa, jednak na tyle cicho, że tylko ja je słyszałam, a to i tak musiałam wytężyć cały umysł, aby rozróżnić pojedyncze słowa.
W końcu, po 40 minutach (gdzie normalnie byśmy przejechali drogę w 25) zaparkowaliśmy na szpitalnym parkingu. Wcześniej dozorca wziął opłatę parkingową. Oczywiście nikt nie miał drobnych, dlatego szukanie odpowiedniej kwoty i zebranie jej do kupy zabrało nam kolejne minuty. Wyszliśmy z auta i prawie wszyscy puścili się biegiem do szpitalnych drzwi. Jedynie ja człapałam się powoli, gdyż zapomniałam wziąć z tego pośpiechu kul, i patrzyłam ze smutkiem, jak coraz bardziej znikają mi moi towarzysze z pola widzenia. Niestety droga z parkingu do budynku była dość długa, ale też i piękna, gdyż przy chodniku rosły potężne dęby, a za nimi rosła trawa, wśród której kwitły różne polne kwiaty wiosną - teraz wszystko było szare i ponure, co jednak nie odejmowało piękna temu miejscu.
- A panienka dotąd tak bez kul? - usłyszałam za sobą jakiś męski głos.
Odwróciłam się i ujrzałam przed sobą mężczyznę, na oko dwudziestoparoletniego, szeroko uśmiechniętego (
link). Miał zielone oczy i brązowe włosy, które utrzymywał w nieładzie na swojej głowie. Nosił czerwony strój typowy dla ratowników w Ameryce. Jego uśmiech był tak zaraźliwy, że sama mimowolnie uniosłam kącki swoich ust do góry.
- Z przyjaciółmi jestem, którzy mnie zostawili... - odpowiedziałam mu.
- Nieładnie tak, nieładnie. Fajnych masz przyjaciół - spojrzał na mnie badawczo, a ja, o rety!, zarumieniłam się. - Pomóc ci dojść do środka? - wskazał głową na wejście do budynku.
- Chyba dam radę - bąknęłam, po czym zrobiłam krok do przodu i jebs!, akurat teraz moja równowaga musiała się zachwiać i po chwili leżałam na chodniku, przeklinając na swoją niezdarność i na krzywe chodniki i gips i świat i na Shannona i na ptaki, które wesoło latały nad moją głową, i w ogóle przeklinałam cały świat mnie otaczający.
- Chyba jednak potrzebujesz pomocy - zaśmiał się cicho ratownik, a po chwili złapał mnie mocno i jednocześnie delikatnie pod pachami, żeby mnie postawić na nogi. Zajęło mu to raptem 6 sekund, tak, liczyłam w pamięci. - Harry jestem.
- Mary. I dziękuję - nieśmiało się uśmiechnęłam, pocierając sobie bolący pośladek. - Gdzie jest OIOM? Wysoko gdzieś? - spytałam się, z obawą spoglądając na wysoki budynek, który zapewne miał ponad 6 pięter.
- Tak, na piątym. A dzisiaj akurat windy nie działają, naprawiają... - momentalnie zbladłam i zrobiło mi się niedobrze. Przecież ja nie dam rady wejść tak wysoko! - Żartowałem! - dodał szybko, widząc moje przerażenie w oczach.
- Nie żartuj dzisiaj ze mnie, jestem po pochowaniu w trumnie niby brata mojego chłopaka, który ostateczne nim nie jest, a wszystkie tropy prowadzą na tutejszy OIOM - westchnęłam ciężko.
- Oj, niewesoła historia... Chodźmy więc na górę, opowiesz mi wszystko po drodze - powiedział do mnie, obejmując mnie w pasie, coby mi się łatwiej szło.
Absolutnie nie przeszkadzał mi dotyk Harry'ego, wręcz przeciwnie, dodawał mi otuchy i sił na dalsze pokonywanie nużącej drogi. Weszliśmy w końcu do budynku, gdzie od razu skierowaliśmy się w kierunku wind. Mogłam podziwiać kolejny szpital od środka. Ten był cały umalowany na zielono, a płytki na podłodze były o kilka tonacji jaśniejsze niż ściany. Na środku bardzo dużego holu znajdował się okrągły blat, w środku którego siedziały pielęgniarki obsługujące przybyłych pacjentów. Nad drewnianym blatem znajdował się ogromny szyld, gdzie było napisane "REJESTRACJA". Windy znajdowały się po prawej stronie korytarza. Jedna zjeżdżała właśnie, więc na nią czekaliśmy. Po opuszczeniu jej przez pacjentów my weszliśmy do środka. Zostaliśmy w niej sami, nikt nie był chętny na podróż ku niebiosom.
- Moment, czy Jared Leto czasem nie grał w "Requiem dla snu?" - zastanawiał się Harry.
- Grał główną rolę - odparłam mu, wpatrując się z zafascynowaniem w guziki. Zawsze mnie korciło, kiedy byłam mała, aby wcisnąć wszystkie guziki naraz, byłam ciekawa efektu. - Mogę zrobić coś głupiego?
- Hmmm? - wymruczał. - Rób, jestem ciekawy - dodał.
Wyciągnęłam rękę ku guzikom i wcisnęłam wszystkie naraz. Tak, w końcu spełniłam swoje marzenie z dzieciństwa! Z dzika satysfakcją obserwowałam, mrugające wszystkie przyciski.
- Dziwna jesteś - skomentował to krótko ratownik.
Wytknęłam mu język. Drzwi od windy po kolei otwierały się i zamykały na każdym piętrze. Kiedy znaleźliśmy się na drugim po powrocie z siódmego a metalowe drzwi szeroko się otworzyły, zobaczyliśmy stojącego przed windą doktora ubranego w biały uniform.
- Czy jedziecie na szóste.... - zaczął się pytać, lecz brutalnie mu przerwałam.
- Winda tylko dla psychicznie głupich ludzi, sayonara! - wykrzyknęłam i szybko wcisnęłam przycisk, który od razu zamykał drzwi (oczywiście przy napotkaniu przeszkody otwierały się one). - Jestem głupia - zaśmiałam się głośno.
- Nie zaprzeczam - zawtórował mi Harry. - Tylko jest jeden problem....
- Jaki? - spojrzałam na niego lekko zaniepokojona.
- To jest psychiatra....
Zapanowało milczenie. Spojrzeliśmy na siebie, po czym znowu wybuchnęliśmy śmiechem tak głośnym, że po chwili zaczął mnie od niego mocno boleć brzuch. Nie wiedziałam, że wygłupy w szpitalu mogą być tak bardzo... nieodpowiednie, no bo w końcu na pewno w tej chwili ktoś tu umierał. Ale musiałam przyznać, że brakowało mi przez kilka dni tej wesołości i radości. Potrzebowałam śmiechu w tym momencie tak bardzo jak powietrza.
Następne wizyty na piętrach odbyły się bez nieproszonych gości. Kiedy z trzeciego w końcu znaleźliśmy się na piątym, wyszłam z windy, wspierając się o ratownika, który nadal z chęcią mi towarzyszył. Widocznie bał się, że znowu się potknę. Cieszyłam się, że już mnie nic nie bolało po tym upadku, bo jakby mnie teraz miała zacząć boleć noga, mogłoby być bardzo nieciekawie.
Weszliśmy do pierwszego pokoju znajdującego się od windy, po którym krzątały się pielęgniarki. Harry ukłonił się głęboko.
- Czołem, siostry! - rzucił szelmowsko, a każda na niego spojrzała. - Wiecie może, nie no, na pewno wiecie - puścił oczko do jednej z nich, blondynki, która się zarumieniła - gdzie leży Shannon Leto?
- Pokój 12, ale ma już gości - odparła blondynka nieśmiało.
- Pewnie są to zagubieni goście mojej towarzyszki - wskazał na mnie znacząco. - Dziękuję, drogie panie i do zobaczenia wkrótce! Mary, gotowa na przywitanie zmarłego człowieka? - spytał się mnie, kiedy znaleźliśmy się na długim korytarzu.
- Jak nigdy. Dziękuję za wszystko, potrzebowałam takiego rozluźnienia się... Brakowało mi tego przez ostatnie dni - odpowiedziałam.
- Nie ma sprawy, fajnie znowu poczuć się małym chłopcem - uderzył mnie delikatnie w ramię. - Też zawsze chciałem to zrobić, jednak nigdy nie miałem dość odwagi - zwierzył mi się.
- Od dzisiaj będę prowadziła fundację "Mary: spełniaj marzenia z dzieciństwa" - zachichotałam.
- Będę pierwszym członkiem! - zawołał wesoło ratownik.
Stanęliśmy przed drzwiami, na których wisiały dwie cyferki, które tworzyły liczbę 12. Drzwi były zamknięte. Stanęłam przed nimi, nie bardzo wiedząc, co w tym momencie mam zrobić.
- Wejdź - zachęcił mnie Harry.
- Boję się, że nie jestem tam widziana - zmartwiłam się.
- Nie bój się - uśmiechnął się do mnie. - Jak już skończysz wizytę u Shannona i będziesz chciała jeszcze wymienić kilka słów, to ja będę w pokoju pielęgniarek siedział - puścił mnie i cofnął się kilka kroków. - No śmiało, wejdź! - zachęcał mnie.
Położyłam drżącą rękę na klamkę. Bałam się tego, w jakim stanie jest Shannon. A co, jeśli jego stan jest kiepski i okaże się, że tym razem będziemy zmuszeni pochować prawdziwego perkusistę? Nie lubiłam smutnych momentów, nie chciałam zastać wszystkich płaczących nad jego łóżkiem z rozpaczy, a na twarzy Jareda znowu zobaczyć ból. Nie byłabym w stanie tego znieść, nie znowu... Wtedy usłyszałam śmiech, który dochodził z pokoju Leto. Wszystkie moje wątpliwości zostały rozwiane. Jeśli byłoby źle z Shannonem, na pewno by się nie śmiali! Wzięłam głęboki wdech i nacisnęłam klamkę, otwierając szeroko drzwi.
- Mary! - zawył Jared i zaraz stanął obok mnie, przytulając mnie do siebie mocno. - Gdzie ty byłaś? Martwiłem się! - spojrzał na mnie badawczo po wypuszczeniu ze swoich objęć.
- To wy mnie zostawiliście - obrzuciłam go oskarżającym wzrokiem.
- Brat, daj jej spokój - dobiegł mnie głos, który ostatni raz słyszałam kilka dni temu. Shannon!
Mężczyzna odsunął się ode mnie, a ja mogłam w końcu ogarnąć wzrokiem całą scenerię. Na środku pokoju leżał perkusista, który był podpięty do wszelakich maszyn ogarniających jego funkcje życiowe. Między oknem a łóżkiem siedziała Constance, szeroko się uśmiechając, a obok niej stała Emma, która miała łzy w oczach. Po drugiej stronie podpierał się o ścianę Tomo, trzymając ręce w kieszeniach swoich spodni. Spojrzałam w końcu na starszego Leto, aby ocenić jego stan. Pomimo rurek, które wydostawały się z prawie każdej jego żyły w rękach (no dobra, była tylko jedna), wyglądał całkiem przyzwoicie. Miał sporo zadrapań na całym ciele, a tuż nad okiem wielki plaster, na szczęście uniknął gipsu. Uśmiechnęłam się do niego, a on odwzajemnił mój uśmiech. Nagle przestał się uśmiechać i wyglądał, jakby go prąd kopnął. Trwało to góra 2 sekundy i tylko ja to zauważyłam, ponieważ wszyscy mieli twarze zwrócone na mnie. Kiedy mrugnęłam, Shannon znów się serdecznie uśmiechał. Zaniepokoiła mnie jednak ta zmiana mimiki.
- Mary! - przywitał mnie radośnie.
- Witaj, stary wygo - odparłam i podeszłam do łóżka. Constance wstała szybko z krzesła, ustępując mi miejsca. Podziękowałam jej serdecznie i z ulgą oklapłam na drewniany mebel. - Zamiana roli, teraz ciebie odwiedzamy? - wyszczerzyłam zęby do perkusisty, zapominając o tamtym przerażonym spojrzeniu.
- Pfff - wytknął mi język Leto.
- To teraz powiedz w końcu, kiedy jesteśmy wszyscy razem, co się stało - powiedziała Emma z lekkim fochem w głosie.
- Tak tak. Więc po kłótni wyszedłem na dwór chcąc się przewietrzyć. Odszedłem na kilkadziesiąt metrów, kiedy zaczął się ten cały huragan. Biegłem gdzieś przed siebie, w końcu na horyzoncie zauważyłem kamień. Wiedząc, że lepszy rydz niż nic, obrałem go cel i schowałem się za nim. Kiedy przeszło najgorsze, dobiegł mnie głos wołający o ratunek. Wychyliłem się nieznacznie zza kamienia, aby go zlokalizować. Okazało się, że był to mały chłopczyk, który rozpaczliwie uderzał rękoma o taflę oceanu. Niewiele myśląc zdjąłem buty i wbiegłem do wody, żeby go ratować. Kiedy przypłynąłem z nim na brzeg, zerwała się wichura, która przyniosła ze sobą kawał drewna. Nieszczęśliwie gałąź walnęła mnie w głowę i straciłem przytomność, dlatego wylądowałem tutaj - zakończył dramatyczną pauzą swoją historię.
- Czemu do nas nie zadzwoniłeś w takim razie? - zapytał się oburzony Jared. - My prawie umieraliśmy z powodu twojego braku!
- Zapomniałem numeru - odparł z prostotą starszy brat. - Lekarz powiedział, że przez pewien czas mogę doznawać amnezji - wypowiedział, zerkając na mnie badawczo. O co mu chodziło? Zaniepokoiłam się ponownie.
- Jasne jasne - zakpił Jared. - Pochowaliśmy kogoś obcego, będąc święcie przekonanym, że to byłeś ty!
Shannon się głośno zaśmiał.
- Ałaaa, mój brzuch! - krzyczał przez łzy.
- To nie jest śmieszne - żachnął się wokalista.
Shann otarł ostatnią łzę i spojrzał na nas rozbawiony.
- Co jak co, ale żebyś ty nie rozpoznał własnego brata? No wiesz co, chyba się na ciebie pogniewam! - rzucił, udając obrażonego człowieka.
- Shannon, wystarczy - zabrała głos Constance, patrząc na swojego pierworodnego z groźnym spojrzeniem.
- Oj mamo mamo, nic się nie dzieje - zbagatelizował sprawę Leto. - Czy mogę na chwilę zostać sam z Jaredem? Mamy między sobą prywatne sprawy, o których nie chcecie wiedzieć. Proszę... - wyszeptał błagalnie.
- Nie ma sprawy, pójdziemy się czegoś napić. Emma, Costance, Mary? - spytał się milczący do tej pory Tomo.
Wstałam z krzesła i ruszyłam jako ostatnia. Przed opuszczeniem pokoju spojrzałam na Shannona, który już odkleił z twarzy uśmiech i stał się poważny. Zastanawiałam się, o jaką rozmowę chodziło między nimi.
- Mary, znowu cię widzę! - z pokoju pielęgniarek wyszedł właśnie Harry, który stanął tuż przede mną. - Koniec wizyty? - spytał się.
- Nie, bracia chcieli sobie porozmawiać, więc ja i reszta idziemy na jakąś kawę czy herbatę - wskazałam głową na resztę towarzystwa, które się zatrzymało i z zaciekawieniem przyglądało się mojemu nowemu znajomemu. - Poznaj Tomo, Emmę i Costance, matkę Leto. Poznajcie Harry'ego - przedstawiłam ich nawzajem.
- Miło was poznać - uśmiechnął się ratownik. - Miałem zaszczyt być pierwszą osobą, która widziała waszego krewnego czy też znajomego tuż po wypadku. To mnie wysłano między innymi do niego - mrugnął do mnie okiem.
- Nie mówiłeś! - odwzajemniłam uśmiech.
- Nie było kiedy - wzruszył ramionami mężczyzna. - Zaprowadzić was do kawiarenki?
- Z przyjemnością, nie wiemy, gdzie się znajduje nawet - odpowiedziała mu Emma.
Ratownik towarzyszył nam przez następne 20 minut. Początkowo moi towarzysze byli spięci, jednak wystarczyła minuta a już wszystkim leciały łzy ze śmiechu. Harry był taki swobodny w kontaktach międzyludzkich, tak beztrosko podchodził do życia. Otaczała go aura radości, którą każdy, kto przebywał dłużej w jego towarzystwie, się zarażał. Był idealnym mężczyzną, otwartym i wesołym, nie bał się nowych znajomości. Każdy mijany lekarz czy pielęgniarka witali go z szerokim uśmiechem na twarzy, życząc mu dobrego dnia.
- Mary, skąd go wytrzasnęłaś?! - wyszeptała do mojego ucha Emma, kiedy staliśmy już w windzie, jadąc z powrotem na OIOM.
- To wasza zasługa, jakbyście mnie nie zostawili to nie doszłoby do spotkania - wyszczerzyłam do niej zęby.
- On jest niesamowity - rozmarzyła się.
- Tej, masz Shannona! - rzuciłam, patrząc na nią z niedowierzaniem.
- Wiem... - westchnęła. - Pewnie i tak nie miałabym żadnych szans. Żebyś widziała, jak pochłaniał cię wzrokiem! Wpadłaś mu w oko - mrugnęła do mnie.
- Serio? Nieważne, i tak kocham Jareda - odpowiedziałam twardo, przypatrując się plecom Harry'ego.
Wyszliśmy z windy i poszliśmy w kierunku pokoju Leto. Harry zostawił nas przy pokoju pielęgniarek, mówiąc, że nie chce zabierać nam prywatnego czasu i ciesząc się, że mógł nas poznać. Obdarzyłam go uśmiechem na pożegnanie. Nic do niego nie czułam, mógłby być moim przyjacielem, ale żeby miało do czegoś więcej dojść to raczej nie chciałabym. Zresztą nie znałam go, nie wiedziałam, czy ta maska jest faktycznie prawdziwa. Chociaż wątpiłam w to, ta jego radość była taka szczera i naturalna...
Weszliśmy do pokoju, rozluźnieni i weseli. Atmosfera prysła, kiedy zobaczyliśmy, że Jared płacze, a Shannon ma głowę opuszczoną na klatkę piersiową. Zamarliśmy w bezruchu. W końcu nieśmiało zrobiłam kilka kroków w kierunku wokalisty.
- Jay, co się dzieje? - wyszeptałam.
- Nie odzywaj się do niego, nie po tym, co mu zrobiłaś... A on cię kochał! I ufał! - odpowiedział z nienawiścią Shannon.
Zdębiałam. O co chodziło? Towarzysze spojrzeli na mnie pytającym wzrokiem, na co wzruszyłam ramionami. Nie miałam pojęcia, co się kręciło, co sobie powiedzieli podczas rozmowy.
- Shannon, co mu zrobiłam? - siliłam się na spokojny ton.
- Nie graj niewiniątka - prychnął perkusista.
- Jared..... - zawyłam błagalnie. Potrzebowałam, żeby na mnie spojrzał i mi wyjaśnił, o co chodzi.
Zrobił to. Podniósł głowę i spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczami, w których odbijał się smutek i rozgoryczenie.
- Czemu przespałaś się z Shannonem? - spytał się z bólem w głosie.
Co? To niedorzeczne! Oskarżenie było tak absurdalne, że zaśmiałam się nerwowo.
- Jared, przecież nigdy nie bzykałam się z twoim bratem, bo cię kocham - uśmiechnęłam się do niego nieznacznie.
- On twierdzi coś innego - postawa Jareda się zmieniła. Wstał, otarł łzy, a na twarzy malowała się wściekłość. - Opisał wszystko szczegółowo, co robiliście w Toronto w nocy! - rzucił oskarżenie w moją stronę.
Jaki seks tamtej nocy? Przecież to się nam cholera tylko śniło! Zaniepokoiłam się, myśląc, że Shannon mógł mnie wtedy okłamać. Nie, to niemożliwe, wydawał się być taki szczery, kiedy mówił mi o tym! Wtem mnie olśniło. Przecież perkusista miał amnezję na skutek tego nieszczęśliwego upadku! Ulżyło mi od razu na duszy.
- Jared, to był tylko sen, Shannon ma amnezję i mógł... - próbowałam mu wyjaśnić.
- Nie obchodzi mnie to - przerwał Jay podniesionym głosem. - Wierzę mu na słowo. Jak mogłaś mnie tak skrzywdzić? Tyle przeszedłem, a tobie zależało tylko na seksie z Shannonem! Dopięłaś swego, jesteś z siebie zadowolona? - wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- Jared, to nieprawda! - krzyknęłam, nie wierząc w to, co do mnie mówi. Za mało miłości mu dałam? Nie starałam się na każdym kroku?
- Nie chcę cię znać - rzucił krótko i opadł z powrotem na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach.
- Ale.... - próbowałam zaprotestować. To wszystko działo się za szybko.
- Słyszałaś go. Wypierdalaj stąd! - rzucił do mnie groźnie Shannon.
Poczułam piekące łzy pod powiekami. Nie wierzyłam w to, co się własnie wydarzyło. Niecałe 5 minut temu dowcipkowaliśmy o wszystkim i o niczym, a teraz tak brutalnie mnie wyrzucano z tego pokoju! Wszyscy byli przeciwko mnie. Widziałam nienawiść na twarzy Emmy, zdezorientowanie u Tomo i tylko Costance była zasmucona. Chciałam krzyknąć, że to nieprawda, że to był tylko nasz wspólny sen, nie wiedzieć czemu identyczny, ale nie byłam w stanie. Los był dla mnie okrutny, nie dał mi żadnej szansy na obronę. Wiedząc, że moje słowa bądź próby dalszego tłumaczenia się pogorszą tylko sytuację, z pękającym sercem na pół wyszłam szybko z pokoju, ledwo widząc przez łzy, które już całkowicie wypełniły moje oczy. Moje życie się rozpadło, po raz kolejny Bóg zdecydował, że mam mieć przesrane na amen. Wszystko, co najgorsze, trafiało się mnie. Miałam tylko cichą nadzieję, że wszystko się wyjaśni i będę mogła wrócić do Jareda i móc się do niego przytulić. Tak bardzo go teraz potrzebowałam. Mój biedny mały Jared.... Przepraszam, już nie był mój.
____________
Dzieje się, oj, dzieje. A zapewniam, że będzie jeszcze więcej się działo. Tylko zachęćcie mnie do dalszego pisania, komentując pod tym rozdziałem. Jestem wdzięczna za każdy komentarz. :)
xoxo