poniedziałek, 18 sierpnia 2014

ROZDZIAŁ XXXIII

Dni między śmiercią a pogrzebem dłużyły mi się niemiłosiernie. Uroczystość była zaplanowana 4 dni po tragicznym wydarzeniu. To były najgorsze dni w moim życiu, nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, nie mogłam znaleźć miejsca w tym dużym domu Jareda. Co chwila widziałam rzeczy, które były własnością Shannona.
Mimo że Jay rozpoznał w zwłokach swojego brata, wciąż miałam jakąś dziwną nadzieję, że to wszystko kłamstwo, że perkusista żyje. Testy DNA jeszcze nie dotarły do nas, ale zapewniano, iż będą przed pogrzebem w naszym domu. Jared stracił chęć do życia, gdyby nie mnóstwo ludzi, którzy co chwila dzwonili do drzwi i pocieszali go, zaszyłby się w swoim pokoju ze swoją gitarą i ciągle by śpiewał jakieś smętne piosenki. Dziękowałam Bogu za tych ludzi, nie wiedziałam, czy dałabym radę go wyciągnąć z tego stanu otępienia. Najgorsze były noce. Podczas kiedy w ciągu dnia Jay udawał silnego człowieka, w nocy całkowicie się otwierał i powstrzymywane łzy zaczynały lecieć z jego oczu nieprzerwanym strumieniem. Opowiadał mi o Shannonie, o wspólnych dobrych oraz złych chwilach, a ja przysłuchiwałam się ze smutnym uśmiechem tym opowieściom. Lubił wspominać, jego usta się wówczas nie zamykały. Czułam, że chciał wyrzucić z siebie wszystko, co go krępowało przez te lata. Pewnie byłam pierwszą osobą poza całą rodziną Leto, która tak dużo się dowiedziała o przeszłości braci i ich matki. W końcu zasypiał w moich objęciach, trzymając w buzi kciuk prawej ręki - nawyk z dzieciństwa, o czym dowiedziałam się jeszcze przed śmiercią Shannona. Potrafił obudzić się w środku nocy z krzykiem i nie spać do bladego świtu, dlatego prawie cały czas miał podkrążone oczy, tak samo jak ja, ponieważ nie umiałam zasnąć, kiedy on nie spał.
Mimo tej całej nieszczęśliwej sytuacji ciągle nie dochodziło do mnie, że brat mojego chłopaka nie żyje. Była to dla mnie rzecz absurdalna tak bardzo, iż ciągle żyła we mnie malutka nadzieja, że on jednak żyje a zmasakrowane ciało należy do kogoś innego. Uwierzę, jak zobaczę wyniki DNA. Codziennie przeglądałam pocztę, w której głownie były listy od fanów, a których Jared nie czytał, nie był na to zwyczajnie gotowy, więc odkładałam je na bok, do wielkiego pudła, ale nic nie przychodziło z pieczątką z laboratorium. Miałam jednak nadzieję, że jeszcze dzisiaj dojdzie, zanim wyruszymy na pogrzeb.
Cały poranek był smutny i milczący. Na te kilka dni wprowadziła się do nas Costance. Ból, jaki od niej promieniował, był tak wielki, że aż mi coś kuło w sercu, kiedy na nią patrzyłam. Nie widziałam, żeby płakała, pewnie nie była w stanie wydobyć z siebie żadnych emocji. Nie wiedziałam, jak było w nocy, ponieważ spała na dole, więc nie dobiegał do nas żaden głos dochodzący z dołu. Sądziłam, że jednak przed snem gorąco się modliła do Boga, a potem cichutko płakała w poduszkę. Nie mogła się pogodzić ze stratą syna. Wraz z nią przeprowadziła się do nas Emma, która zajmowała stary pokój Shannona. Nie miałam pojęcia, jak ona tam wytrzymywała, kiedy wokół niej znajdowały się jego rzeczy. Kobiety wspólnie się wspierały, dlatego moje współczucie ograniczyłam do Jareda. Miałam cichą nadzieję, że moja obecność pomaga mu w tych złych chwilach. W końcu strata brata w takim wieku to musiała być ogromna przeszkoda. To nie tylko jego ukochany brat, to też współzałożyciel zespołu, perkusista, człowiek, z którym bardzo się zżył. Widziałam codziennie więź, jaka jest między nimi, i żałowałam, że pomiędzy mną a Fredem ona nie występowała. Zazdrościłam im tego wspólnego języka i braterstwa. A tu nagle, puf!, i znikło to coś....
Szykowałam właśnie w kuchni płatki dla siebie, kiedy do pomieszczenia wszedł pierwszy domownik - Jared. Spojrzałam na niego i zauważyłam, że miał czerwone i podpuchnięte oczy. Pewnie płakał.
 - Chcesz coś zjeść? - spytałam się z nadzieją w głosie, bowiem Leto od kilku dni nie miał nic w ustach.
Pokręcił przecząco głową.
 - Jay, musisz coś jeść, Twoje zniknięcie nie spowoduje, że Shannon się nagle odrodzi - zirytowałam się zachowaniem wokalisty. Doprawdy, już małe dzieci były łatwiejsze w obsłudze niż on!
 - Nie jestem głodny - powiedział, patrząc gdzieś w szafkę, byleby uniknąć mojego wzroku.
Z westchnięciem sięgnęłam po drugą miskę, wsypałam płatki, zalałam mlekiem i trochę za mocno położyłam naczynie przed Jaredem, że trochę mleka rozlało się po blacie. Jay spojrzał na mnie lekko przerażonym wzrokiem.
 - Jedz - wskazałam głową na miskę. - I nie przyjmuję żadnych wymówek.
 - Nie zjem - wymamrotał.
Usiadłam naprzeciwko niego przy wysepce kuchennej.
 - Jared... Musisz jeść, nie chcę ciebie stracić - wyszeptałam, patrząc wprost w jego błękitne oczy. - Wiem, że to ciężki okres dla ciebie, jednak nie możesz się przez ten fakt zaniedbać, sprawić, że znikniesz z tego świata. Masz wciąż ludzi wokół siebie, którzy cię kochają, między innymi Twoja mama, ja... - nie mogłam dalej mówić, głos mi zaczął drżeć, a do oczu napłynęły łzy. Przełknęłam wielką gulę w gardle. - Proszę - szepnęłam błagalnie.
Oczy Jareda były zaszklone, kiedy sięgał po łyżkę, którą zanurzył w płatkach. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zaczął przeżuwać płatki i posłałam nieśmiały uśmiech mu.
 - Dziękuję - złapałam go za dłoń, która leżała na blacie, i lekko ją uścisnęłam.
 - Przepraszam - wyszeptał cicho. Spojrzałam na niego zdziwionym wzrokiem. Za co mnie przepraszał? - No wiesz, za to wszystko... Nie jestem w stanie uwierzyć wciąż w to, co się stało.. - jego oczy zaszkliły się i spojrzał w miskę.
Wstałam i bez słowa podeszłam do niego, przytulając go mocno do siebie. Jego głowa opadła na moją klatkę piersiową. Poczułam, jak moja koszulka staje się mokra od jego łez. Zaczęłam go delikatnie gładzić po włosach i lekko kołysać w swoich ramionach.
 - Już cicho, nic się nie dzieje - starałam się go nieporadnie uspokoić.
Na tę scenę weszła Constance. Na jej twarzy przez chwilę malowało się zdziwienie i już otwierała usta, żeby się pewnie zapytać, co się dzieje, po czym je zamknęła, uświadamiając sobie, co może być przyczyną mojego obejmowania jej młodszego syna. Pokiwała smutnie głową i przeszła obok nas, muskając delikatnie dłonią głowę najpierw Jareda, a następnie moją, po czym stanęła przy ekspresie do kawy i zaczęła sobie robić małą czarną.
 - Kto chce kawy? - odezwała się. W jej głosie na całe szczęście nie było słychać żadnego załamania, wręcz przeciwnie, był wyjątkowo silny i pewny.
Jared siorbnął ostatni raz nosem i puścił mnie.
 - Ja poproszę - wycharczał.
 - A ty, Mary? - spytała się mnie matka Leto.
Kiwnęłam głową na znak, że też chcę gorący napój. Po chwili stanęły przed nami kubki z gorącym napojem. Wzięłam łyk i zamknęłam oczy, chcąc się chociaż przez chwilę delektować pyszną kawą. Po chwili urosła mi gula w gardle, bowiem od razu przypomniał mi się Shannon - mistrz w robieniu kaw. Z trudem przełknęłam płyn znajdujący się w moich ustach.
 - Dobra kawa, Constance - uśmiechnęłam się do niej, starając się zapomnieć o kawie zrobionej przez perkusistę na święta.
 - Dziękuję. On mnie zaraził pasją do robienia kaw... - uśmiechnęła się smutno kobieta.
Pokiwałam głową. W milczeniu wypiliśmy całą zawartość kubków i Constance przeprosiła nas, mówiąc, że musi teraz się przygotować do pogrzebu, który miał się odbyć za 2 godziny. Popatrzyłam na znikającą za ścianą postać kobiety, po czym zwróciłam swój wzrok na Jareda.
 - Chodźmy na górę - powiedziałam cicho. - Trzeba się ubrać.
 - Tak, masz rację... - ale jego głos był nieobecny znowu, myślami krążył gdzieś indziej.
Wstałam z swojego miejsca i odstawiłam naczynia do zmywarki. Radziłam sobie coraz lepiej z gipsem, przyzwyczaiłam się już do tej uciążliwej rzeczy. Za tydzień mieli mi w końcu go zdjąć, z czego się niezmiernie cieszyłam, miałam już jednak dość tego gówna. Po schowaniu naczyń pociągnęłam wokalistę za rękę i razem weszliśmy po schodach na górę, żeby przebrać się w nasze pogrzebowe, czyli całkowicie czarne, ubrania.

Pogoda była piękna, zupełnie niespodziewana jak na taką porę roku. Wszystko było na przekór, w tak smutny dzień dla nas słońce uśmiechało się do nas, jakby chciało dodać otuchy "nie martw się, wszystko będzie dobrze!". Tylko czy na pewno będzie dobrze? Śmierć Shannona mogła doprowadzić do całkowitego rozłamu zespołu. Wątpiłam, żeby Jay był w stanie osadzić za perkusją kogoś obcego i z nim dalej toczyć się na wszystkich koncertach. Wszystkie planowane show zostało przełożone na kilka miesięcy później, ale i tak miałam wrażenie, że je odwołają za jakiś czas.
Siedziałam w pierwszym rzędzie, pomiędzy Jaredem a Constance, w środku małej i skromnie urządzonej kapliczki. Na granitowej posadzce stały drewniane, proste ławki, zaś na ścianach wisiały skromne obrazki ukazujące drogę krzyżową. Tuż przed ołtarzem spoczywała zamknięta trumna - nie była otwarta ze względu na to, że szczątki leżącego w niej ciała mogły doprowadzić do zawału niejedną osobę, tak makabrycznie wyglądały. Zaraz miała się zacząć msza. W kościele panowała głucha cisza, niekiedy przerywana dmuchnięciem nosem w chusteczkę. Podziwiałam Leto, że do tej pory trzymał się twardo, rozmawiał z każdym, przyjmował każde kondolencje skierowane w swoją stronę. Ja jednak wiedziałam, że noc będzie koszmarna, wątpiłam, żeby chociaż na 5 minut był w stanie zmrużyć oczy. Ubrany był w czarny garnitur i tego samego koloru koszulę. Włosy opadały mu na bladą i zmęczoną twarz. Wyglądał skromnie, ale nadal pięknie.
Wszedł ksiądz, wszyscy jak na komendę wstali. Rozpoczęła się msza za duszę Shannona. Po jakichś 10 minutach zerknęłam w bok, gdzie Constance ukradkowo ocierała oczy swoją chusteczką, po czym rozejrzałam się po całym kościele. Zobaczyłam Tomo, Emmę, mojego brata z żoną, mnóstwo znajomych Shannona oraz kilka fanek, które miały dość bliski kontakt z zmarłym perkusistą. To one chyba najwięcej płakały, niezdolne do pogodzenia się ze śmiercią ich idola. W końcu mój wzrok spoczął na Jaredzie. Był jeszcze bledszy, a jego dolna warga niebezpiecznie drgała. Pod prawym okiem pulsowała mu żyłka. Ścisnęłam go mocniej za dłoń. Spojrzał na mnie i się niezdarnie uśmiechnął, po czym zwrócił wzrok z powrotem na księdza.
W końcu zakończyła się msza. Ksiądz stanął przed trumną, a obok niej pojawiło się 4 rosłych mężczyzn, którzy mieli ją ponieść do miejsca pochówku. Zaczął się marsz pogrzebowy. Za trumną pierwsza szła Constance, a tuż za nią ja i Jared. Nie wiedziałam, kto kroczył za nami, gdyż nie odwracałam się za siebie. Nie byłam w stanie tego zrobić, nienawidziłam patrzeć na smutek i cierpienie, to były widoki, które zawsze chciałam uniknąć.
Na niebie wciąż nie było żadnej chmurki, kiedy znaleźliśmy się przy dole, w której miała spocząć trumna Shannona. Stanęliśmy. Ksiądz zaczął czytać kolejne modły z modlitewnika, a mnie zakręciła się łza w oku. Wiedząc, że nadchodzi w końcu ten atak smutku, który do tej pory powstrzymywałam, sięgnęłam ręką do kieszeni płaszcza, gdzie wcześniej schowałam chusteczki. Zdziwiłam się, kiedy poczułam dłonią nie chusteczkę a sztywny papier. Pomacałam go jeszcze kilka chwil, po czym zrozumiałam, że trzymam w kieszeni jakiś list. Byłam zdumiona, ale zaraz przypomniałam sobie, że schowałam tam kopertę z laboratorium, która przyszła do domu w momencie, kiedy zamykałam drzwi na klucz.
 - Muszę na chwilę odejść - szepnęłam do ucha Jareda.
 - Po co? - w jego głosie zaczaiła się ciekawość.
 - Potem wyjaśnię - wymamrotałam.
Przeprosiłam ludzi, którzy ze zdziwieniem ustępowali mi miejsca, po czym oddaliłam się na kilkanaście dobrych metrów od nich. Odwróciłam się tyłem do nich i z drżeniem rąk wyjęłam kopertę z kieszeni. Co prawda była adresowana do Jareda, jednak nie miałam żadnych oporów przed rozpieczętowaniem jej, bo co niby miał ukrywać, jakieś nieślubne dziecko? Dłonie miałam całe zimne, dlatego minęło dobrych kilka chwil, zanim wyjęłam list z koperty. Z biciem serca zaczęłam czytać.

Drogi panie Leto!
Zgodnie z pańską prośbą sprawdziliśmy próbkę DNA krwi, którą pan
do nas wysłał z próbką krwi należącą do Shannona Leto, którego
wyniki figurowały w naszym systemie. Informujemy, że po zrobieniu 
3 oddzielnych prób przesłane DNA przez pana nie należy do DNA figurującego w
naszej bazie danych. 

List wypadł mi z rąk, ale to było nieistotne. Rozpromieniłam się cała, a łzy radości zaczęły mi płynąć po policzkach. Odwróciłam się w stronę tłumu. 
 - ON ŻYJE! JARED, SHANNON ŻYJE! - wydarłam się na cały cmentarz.

_____

Kolejny krótki, przepraszam, ale chyba lepsze to niż nic, prawda? :D 
Tak, głupotą było zabić Shannona, ale wciąż nasuwa się pytanie - gdzie on do cholery jest? Co się z nim stało? 

niedziela, 3 sierpnia 2014

ROZDZIAŁ XXXII

Popatrzyłam na niego ironicznym wzrokiem. Co jak co, ale temat do żartów wybrał sobie wręcz idealny.
 - Jared, to nie jest śmieszne – wymamrotałam.
Popatrzył na mnie z wyrzutem. Na jego twarzy malował się ból.
 - Ja miałbym okłamywać? Mary.... Ja... - ­ głos mu się załamał i ukrył ponownie twarz w dłoniach.
Z mojego ciała wyrzuciłam zwątpienie, bo wiedziałam, że jest dobrym aktorem, ale w takiej sprawie i z takim zachowaniem raczej by nie udawał. Moje myśli opanował chaos. Ale jak to? Czemu? Skąd ta pewność, że perkusista nie żyje? Co się stało? Niepewnie objęłam Jareda, a ten położył mi głowę na klace piersiowej i się całkowicie rozkleił. Szlochał głośno, a ja głaskałam delikatnie po jego włosach, będąc w szoku. To było takie niemożliwe...
Carrie i Fred patrzyli na nas zdezorientowani. Nie wiedzieli, co ze sobą począć. W końcu wyszli cicho z pokoju, zostawiając nas samych. Telefon Jareda zawibrował, jednak ten jakoś nie kwapił się go odebrać. Z westchnięciem sięgnęłam po urządzenie. Dzwonił Tomo. Wcisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam komórkę do ucha.
 - Tak, Tomo?
 - Mary? – jego głos był zachrypnięty i mówił bardzo cicho. – Jak się Jared trzyma?
 - Płacze – odpowiedziałam mu.
 - Możesz na chwilę odejść od niego? – spytał się szeptem, pewnie nie chciał, aby wokalista usłyszał to, co miał do powiedzenia.
 - Nie ma sprawy – odparłam.
Puściłam Jareda z objęć. Myliłam się, nie płakał już, ale na jego twarzy malował się taki ból. Był tak namacalny, że aż mnie coś mocno ukuło w serce. Odwróciłam wzrok, nie mogłam patrzeć na ten wyraz twarzy. Popatrzył na mnie pytająco, ja pokręciłam głową, że nie mogę mu odpowiedzieć. Wzruszył na to ramionami niezauważalnie i utkwił wzrok gdzieś w widoku za oknem.
Wyszłam z pokoju i skierowałam się do kuchni. Młode małżeństwo siedziało u córki w pokoju, więc miałam w pomieszczeniu prywatność.
 - Już jestem wolna – rzuciłam do słuchawki, kiedy usiadłam na kanapie. – Mów, o co chodzi.
 - Więc Emma i Shannon... ­ zaczął mówić Tomo, starając się zachować względny spokój w głosie, jednak co jakiś czas mu się załamywał. – Więc oni pojechali nad wodę, chcąc się zrelaksować. Leto kupili tam niewielki drewniany domek, gdyby nie Twoja noga to na pewno Jared by Cię tam zawiózł. Coś tam robili, nie wnikałem, i w pewnym momencie doszło do sprzeczki między nimi. Shannon wkurzony wziął bluzę i wyszedł z domku, a po 3 minutach przez plażę przeszło tornado. Do domku na szczęście nie doszło. Kiedy Emma, zaniepokojona faktem, że perkusisty nadal nie ma, wyszła na piasek w poszukiwaniu go. Znalazła i.... – w tym momencie przerwał opowieść, a ja usłyszałam głośne smarknięcie do chusteczki.
Odczekałam chwilę, wiedząc, że zaraz będzie starał się kontynuować swoją wypowiedź. Nie pomyliłam się, bowiem po 20 sekundach znowu usłyszałam w słuchawce głos Tomo.
 - Był martwy. Mój Shannon Leto był martwy. Z kim ja mam teraz obgadywać strój Jareda? - załkał do słuchawki telefonu.
 - Gdzie jesteście? - zapytałam się, nie wiedząc, co mam robić w tej sytuacji.
 - W prosektorium, potrzebują Jareda, żeby mógł zidentyfikować zwłoki. Z nimi jest właśnie mały problem... - zająknął się gitarzysta. - Nie są w jednym kawałku... A to, co zostało, jest okropnie zniszczone przez... Sami w sumie nie wiemy, po czym to są ślady. - w końcu wyszeptał.
 - To skąd pewność, że to Shannon? - zapytałam się z nutką zdziwienia w głosie.
 - Mary.. - żachnął się Milicevic. - Emma chyba rozpozna na odległość swojego chłopaka.
 - Wszystko wyjaśni się, jak do was dojedziemy. Postaramy się za jakieś 20 minut być. Powiedz mi tylko, na jakiej to jest ulicy?
Po zapisaniu na kartce papieru nazwy ulicy, na której znajdowało się prosektorium, rozłączyłam się z rozmówcą i doczłapałam się, kulejąc, do pokoju, gdzie przebywał Jared, który od momentu mojego wyjścia ani drgnął. Podeszłam do niego i położyłam mu rękę na ramieniu.
 - Jared... Musimy jechać - wyszeptałam cicho.
Spojrzał na mnie najbardziej bolesnym spojrzeniem na świecie, a mnie w sercu aż coś się ścisnęło.
 - Gdzie i po co? - rzucił beznamiętnym głosem.
 - Prosektorium, musisz zidentyfikować znalezione zwłoki - odpowiedziałam mu, starając się nie wybuchnąć płaczem. W końcu i mnie dopadł ten smutek i szara melancholia. Oczy mi piekły, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Mój Shannon, mój piękny Shannon... Zrobiło mi się bardzo głupio, że ostatnie nasze rozstanie się było w koszmarnych warunkach. No cóż, zjebałam, ale skąd mogłam wiedzieć, że wtedy go po raz ostatni widzę?
Jakoś nadal nie mogłam uwierzyć w słuszność tych słów. Nie docierało do mnie, że własnie znajduję się w aucie i jadę w centrum obok Jareda, który od moich słów, gdzie musimy pojechać, zamilknął i do tej pory się nie odezwał. Przeprosiłam brata za zaistniałą sytuację. On wziął mnie w objęcia, mocno przytulił i powiedział, że nam bardzo współczuje. Zażartował, że jeszcze nigdzie się nie wybiera przez najbliższe kilka dni i jak coś to się zdzwonimy. Przeprosiłam ich jeszcze raz i wyszłam o kulach przez drzwi domu, maszerując za wyraźnie przygnębionym Jaredem. Nie wiedziałam, co mam w tej chwili powiedzieć, czułam się bardzo zakłopotana. W końcu byli braćmi, przeszli przez naprawdę niemałe bagno wspólnie, wspierając się nawzajem. Jak jeden staczał się na sam dół, drugi rzucał pomocniczą linkę i ratował go. Spojrzałam więc na swoje dłonie, bawiąc się palcami. 
Jechaliśmy przez ulice Los Angeles wyjątkowo wolno jak na Jareda. Pewnie nie chciał się tam znaleźć, nie chciał spojrzeć na to, co leżało na zimnym stole w sterylnym pomieszczeniu. Bałam się tego widoku, nie wiedziałam, jak bardzo zmasakrowane są szczątki. Zadawałam sobie w myślach pytanie - skąd mieli pewność, że to Shannon? Skoro fragmenty były tak mocno zniszczone, jeśli wierzyć słowom Tomo, nie będą mieli stuprocentowej pewności dopóki nie zrobią potrzebnych badań DNA, a wiedziałam, że będą mogli porównać je do tych znajdujących się w kartotece policyjnej. 
Nie płakałam wciąż chyba tylko dlatego, że jakaś mała cząstka mi mówiła, że to nieprawda, że Shannon żyje. Nie chciałam jej jednak dopuszczać zbyt do mózgu, gdyż wiedziałam, że potem ból będzie jeszcze większy, kiedy okaże się, iż przypuszczenia osób znajdujących się w prosektorium są prawdziwe. Jednak ta cząstka wciąż trzymała mnie przy zdrowym rozsądku. Podejrzewałam, że na miejscu będę jedyną osobą, która jako tako będzie potrafiła poradzić sobie w tej smutnej sytuacji.
W końcu zaparkowaliśmy przed ładnym beżowym budynkiem. Wyglądał skromnie, posiadał tylko 1 piętro. Nad drzwiami znajdował się czarny szyld, na którym srebrnymi i ozdobnymi literkami było napisane "POTTER - usługi pogrzebowe". Przed nami stał już zaparkowany mercedes Tomo. Wyszłam z auta i stanęłam koło Jareda. Złapałam go za dłoń i lekko uścisnęłam.
 - Gotowy? - szepnęłam do niego.
Spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczami, które były wypełnione smutkiem i strachem. Nie zauważyłam żadnej iskry nadziei. Czyżby uwierzył na ślepo słowom Tomo? Pokręciłam z niedowierzaniem głową. 
 - Nie - wychrypiał w końcu cicho, po czym opuścił głowę na klatkę piersiową.
Zmusiłam go, żeby znowu na mnie popatrzył. W końcu podniósł pytający wzrok.
 - Pamiętaj, że jestem obok, i zawsze będę - ścisnęłam go jeszcze mocniej za dłoń.
Na jego twarzy na chwilę zagościł lekki uśmiech, po czym westchnął i odwrócił się w kierunku wejścia do środka budynku. Ścisnęłam go mocniej za dłoń, i, podpierając się na jedne kuli, powolnym krokiem weszliśmy do środka.
Na środku okrągłego holu znajdował się czerwony dywan i to była jedyna ozdoba w tym surowym pomieszczeniu. Poza nim na wprost nas stał długi blat, za którym siedziała młoda dziewczyna. Miała na sobie skromne czarne ubranie, które pasowały do wnętrza zimnego pokoju. Spojrzała na nas i zapytała się cichym i łagodnym głosem:
 - Dzień dobry, w czym mogę pomóc? 
Leto spojrzał na mnie bezradnie - zrozumiałam, że nie jest w stanie nic z siebie wydusić. 
 - Gdzie leży Shannon Leto? - moje pytanie zabrzmiało trochę za głośno. Miałam wrażenie, że mój głos odbija się od ścian i wraca do mnie ze zdwojonym hałasem. Skrzywiłam się.
 - Kto się pyta? - spojrzała na nas nieufnie.
 - Jared Leto i jego dziewczyna - odpowiedziałam, czując nagłą niechęć do znajdującej się przede mną osoby. Stłumiłam swoje uczucie.
 - Och. Proszę za mną. 
Wstała zza lady i skierowała się w stronę drzwi, które znajdowały się po jej lewej stronie. Ruszyliśmy za dziewczyną. Weszliśmy na korytarz, gdzie znajdowały się schody prowadzące na górę oraz na dół. Pracownica zakładu pogrzebowego wybrała te drugie. Westchnęłam cicho i zaczęłam złazić pomalutku. Jared pomagał mi przy zejściu, jednak miałam wrażenie, że robi to automatycznie, a myślami jest gdzieś indziej. Nie chciałam być w jego głowie. To, co musiało się tam dziać, było na pewno straszne. Nie wiedziałam, że Leto w tym momencie bije się z myślami, że jakaś dziwna część mózgu, której nie rozumiał, a nigdy do tej pory nie zawiodła swoimi myślami i przepuszczeniami, mówi mu, iż Shannon żyje. Nie chciał jednak tego dopuścić do głowy, bowiem wiedział, że ból będzie większy, kiedy w końcu go zawiedzie ten cichy głosik. 
Znaleźliśmy się na dole, gdzie ciągnął się długi korytarz. Znajdowało się tu sporo drzwi. Kroczyliśmy holem, a nasze kroki były jedynym dźwiękiem. Długi i biały korytarz przypominał mi scenę z drugiej części Matrixa. W pewnym momencie dziewczyna, która miała na imię Kate, o czym dowiedziałam się, dostrzegając w końcu przypiętą wizytówkę do jej stroju, zatrzymała się przed mahoniowymi drzwiami.
 - Jesteście gotowi? - zapytała się cicho. 
Spojrzałam ja Jareda. Nie potrafiłam nic wyczytać z jego twarzy. Był naprawdę dobrym aktorem, potrafił zamienić się w posąg kiedy tylko chciał. Kiwnął niezauważalnie głową, jednak na tyle widocznie to zrobił, że Kate otworzyła drzwi. 
 - Och, Jared! - usłyszałam pisk Emmy, która rzuciła się na Jareda, głośno szlochając. - Tak mi przykro! 
 - Puść mnie - rzucił niespodziewanie Leto. 
Cofnął rękę z mojego uścisku i delikatnie odepchnął wiszącą mu na szyi kobietę. Spojrzałam na niego zaskoczona, ten jednak nadal nie zmienił wyrazu swojej twarzy. Emma odsunęła się od niego, tak samo zaskoczona jak ja. W tle zobaczyłam Tomo siedzącego na kanapie, obok którego siedział Matt.
 - Chcę go zobaczyć. Chcę iść sam. - kontynuował bezbarwnym tonem.
Kate pokiwała głową i razem poszli do drugiej sali. Zostaliśmy sami. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. W końcu ruszyłam się z miejsca i usiadłam na kanapie, zamykając wcześniej za sobą drzwi. Czas się niesamowicie dłużył. Wszyscy czekaliśmy w nerwowym napięciu, kiedy Jared w końcu wyjdzie z pokoju, w której znajdował się jego brat, i oznajmi, czy to faktycznie on. Emma płakała cicho w ramię Tomo. Ja bawiłam się palcami, niezdolna do innej reakcji. Moje myśli krążyły wokół tego dziwnego snu, który przyśnił mi się w Toronto. To niemożliwe!, krzyczała moja podświadomość, on nie mógł umrzeć!
W końcu drzwi się otworzyły i pokazał się w nich Jared. Spojrzałam na jego twarz, która nadal była kamienna, nic nie dało się z niej wyczytać.
 - I co.....? - zapytała się cicho Emma.
 - To Shannon - odparł z ogromnym bólem w głosie.

____
Przepraszam za taki krótki rozdział, jednak on był potrzebny, bo nie napisałabym tego, co ma się pojawić potem, w jednym rozdziale, z prostego powodu - macie przeżywać to ze mną najdłużej jak się da.
Obiecuję, że tym razem nie będzie tak długiej przerwy.
Następny rozdział jak będzie pod tym 5 komentarzy. Tak, to szantaż.
Kocham Was tak czy siak.
xoxo