Mimo że Jay rozpoznał w zwłokach swojego brata, wciąż miałam jakąś dziwną nadzieję, że to wszystko kłamstwo, że perkusista żyje. Testy DNA jeszcze nie dotarły do nas, ale zapewniano, iż będą przed pogrzebem w naszym domu. Jared stracił chęć do życia, gdyby nie mnóstwo ludzi, którzy co chwila dzwonili do drzwi i pocieszali go, zaszyłby się w swoim pokoju ze swoją gitarą i ciągle by śpiewał jakieś smętne piosenki. Dziękowałam Bogu za tych ludzi, nie wiedziałam, czy dałabym radę go wyciągnąć z tego stanu otępienia. Najgorsze były noce. Podczas kiedy w ciągu dnia Jay udawał silnego człowieka, w nocy całkowicie się otwierał i powstrzymywane łzy zaczynały lecieć z jego oczu nieprzerwanym strumieniem. Opowiadał mi o Shannonie, o wspólnych dobrych oraz złych chwilach, a ja przysłuchiwałam się ze smutnym uśmiechem tym opowieściom. Lubił wspominać, jego usta się wówczas nie zamykały. Czułam, że chciał wyrzucić z siebie wszystko, co go krępowało przez te lata. Pewnie byłam pierwszą osobą poza całą rodziną Leto, która tak dużo się dowiedziała o przeszłości braci i ich matki. W końcu zasypiał w moich objęciach, trzymając w buzi kciuk prawej ręki - nawyk z dzieciństwa, o czym dowiedziałam się jeszcze przed śmiercią Shannona. Potrafił obudzić się w środku nocy z krzykiem i nie spać do bladego świtu, dlatego prawie cały czas miał podkrążone oczy, tak samo jak ja, ponieważ nie umiałam zasnąć, kiedy on nie spał.
Mimo tej całej nieszczęśliwej sytuacji ciągle nie dochodziło do mnie, że brat mojego chłopaka nie żyje. Była to dla mnie rzecz absurdalna tak bardzo, iż ciągle żyła we mnie malutka nadzieja, że on jednak żyje a zmasakrowane ciało należy do kogoś innego. Uwierzę, jak zobaczę wyniki DNA. Codziennie przeglądałam pocztę, w której głownie były listy od fanów, a których Jared nie czytał, nie był na to zwyczajnie gotowy, więc odkładałam je na bok, do wielkiego pudła, ale nic nie przychodziło z pieczątką z laboratorium. Miałam jednak nadzieję, że jeszcze dzisiaj dojdzie, zanim wyruszymy na pogrzeb.
Cały poranek był smutny i milczący. Na te kilka dni wprowadziła się do nas Costance. Ból, jaki od niej promieniował, był tak wielki, że aż mi coś kuło w sercu, kiedy na nią patrzyłam. Nie widziałam, żeby płakała, pewnie nie była w stanie wydobyć z siebie żadnych emocji. Nie wiedziałam, jak było w nocy, ponieważ spała na dole, więc nie dobiegał do nas żaden głos dochodzący z dołu. Sądziłam, że jednak przed snem gorąco się modliła do Boga, a potem cichutko płakała w poduszkę. Nie mogła się pogodzić ze stratą syna. Wraz z nią przeprowadziła się do nas Emma, która zajmowała stary pokój Shannona. Nie miałam pojęcia, jak ona tam wytrzymywała, kiedy wokół niej znajdowały się jego rzeczy. Kobiety wspólnie się wspierały, dlatego moje współczucie ograniczyłam do Jareda. Miałam cichą nadzieję, że moja obecność pomaga mu w tych złych chwilach. W końcu strata brata w takim wieku to musiała być ogromna przeszkoda. To nie tylko jego ukochany brat, to też współzałożyciel zespołu, perkusista, człowiek, z którym bardzo się zżył. Widziałam codziennie więź, jaka jest między nimi, i żałowałam, że pomiędzy mną a Fredem ona nie występowała. Zazdrościłam im tego wspólnego języka i braterstwa. A tu nagle, puf!, i znikło to coś....
Szykowałam właśnie w kuchni płatki dla siebie, kiedy do pomieszczenia wszedł pierwszy domownik - Jared. Spojrzałam na niego i zauważyłam, że miał czerwone i podpuchnięte oczy. Pewnie płakał.
- Chcesz coś zjeść? - spytałam się z nadzieją w głosie, bowiem Leto od kilku dni nie miał nic w ustach.
Pokręcił przecząco głową.
- Jay, musisz coś jeść, Twoje zniknięcie nie spowoduje, że Shannon się nagle odrodzi - zirytowałam się zachowaniem wokalisty. Doprawdy, już małe dzieci były łatwiejsze w obsłudze niż on!
- Nie jestem głodny - powiedział, patrząc gdzieś w szafkę, byleby uniknąć mojego wzroku.
Z westchnięciem sięgnęłam po drugą miskę, wsypałam płatki, zalałam mlekiem i trochę za mocno położyłam naczynie przed Jaredem, że trochę mleka rozlało się po blacie. Jay spojrzał na mnie lekko przerażonym wzrokiem.
- Jedz - wskazałam głową na miskę. - I nie przyjmuję żadnych wymówek.
- Nie zjem - wymamrotał.
Usiadłam naprzeciwko niego przy wysepce kuchennej.
- Jared... Musisz jeść, nie chcę ciebie stracić - wyszeptałam, patrząc wprost w jego błękitne oczy. - Wiem, że to ciężki okres dla ciebie, jednak nie możesz się przez ten fakt zaniedbać, sprawić, że znikniesz z tego świata. Masz wciąż ludzi wokół siebie, którzy cię kochają, między innymi Twoja mama, ja... - nie mogłam dalej mówić, głos mi zaczął drżeć, a do oczu napłynęły łzy. Przełknęłam wielką gulę w gardle. - Proszę - szepnęłam błagalnie.
Oczy Jareda były zaszklone, kiedy sięgał po łyżkę, którą zanurzył w płatkach. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zaczął przeżuwać płatki i posłałam nieśmiały uśmiech mu.
- Dziękuję - złapałam go za dłoń, która leżała na blacie, i lekko ją uścisnęłam.
- Przepraszam - wyszeptał cicho. Spojrzałam na niego zdziwionym wzrokiem. Za co mnie przepraszał? - No wiesz, za to wszystko... Nie jestem w stanie uwierzyć wciąż w to, co się stało.. - jego oczy zaszkliły się i spojrzał w miskę.
Wstałam i bez słowa podeszłam do niego, przytulając go mocno do siebie. Jego głowa opadła na moją klatkę piersiową. Poczułam, jak moja koszulka staje się mokra od jego łez. Zaczęłam go delikatnie gładzić po włosach i lekko kołysać w swoich ramionach.
- Już cicho, nic się nie dzieje - starałam się go nieporadnie uspokoić.
Na tę scenę weszła Constance. Na jej twarzy przez chwilę malowało się zdziwienie i już otwierała usta, żeby się pewnie zapytać, co się dzieje, po czym je zamknęła, uświadamiając sobie, co może być przyczyną mojego obejmowania jej młodszego syna. Pokiwała smutnie głową i przeszła obok nas, muskając delikatnie dłonią głowę najpierw Jareda, a następnie moją, po czym stanęła przy ekspresie do kawy i zaczęła sobie robić małą czarną.
- Kto chce kawy? - odezwała się. W jej głosie na całe szczęście nie było słychać żadnego załamania, wręcz przeciwnie, był wyjątkowo silny i pewny.
Jared siorbnął ostatni raz nosem i puścił mnie.
- Ja poproszę - wycharczał.
- A ty, Mary? - spytała się mnie matka Leto.
Kiwnęłam głową na znak, że też chcę gorący napój. Po chwili stanęły przed nami kubki z gorącym napojem. Wzięłam łyk i zamknęłam oczy, chcąc się chociaż przez chwilę delektować pyszną kawą. Po chwili urosła mi gula w gardle, bowiem od razu przypomniał mi się Shannon - mistrz w robieniu kaw. Z trudem przełknęłam płyn znajdujący się w moich ustach.
- Dobra kawa, Constance - uśmiechnęłam się do niej, starając się zapomnieć o kawie zrobionej przez perkusistę na święta.
- Dziękuję. On mnie zaraził pasją do robienia kaw... - uśmiechnęła się smutno kobieta.
Pokiwałam głową. W milczeniu wypiliśmy całą zawartość kubków i Constance przeprosiła nas, mówiąc, że musi teraz się przygotować do pogrzebu, który miał się odbyć za 2 godziny. Popatrzyłam na znikającą za ścianą postać kobiety, po czym zwróciłam swój wzrok na Jareda.
- Chodźmy na górę - powiedziałam cicho. - Trzeba się ubrać.
- Tak, masz rację... - ale jego głos był nieobecny znowu, myślami krążył gdzieś indziej.
Wstałam z swojego miejsca i odstawiłam naczynia do zmywarki. Radziłam sobie coraz lepiej z gipsem, przyzwyczaiłam się już do tej uciążliwej rzeczy. Za tydzień mieli mi w końcu go zdjąć, z czego się niezmiernie cieszyłam, miałam już jednak dość tego gówna. Po schowaniu naczyń pociągnęłam wokalistę za rękę i razem weszliśmy po schodach na górę, żeby przebrać się w nasze pogrzebowe, czyli całkowicie czarne, ubrania.
Pogoda była piękna, zupełnie niespodziewana jak na taką porę roku. Wszystko było na przekór, w tak smutny dzień dla nas słońce uśmiechało się do nas, jakby chciało dodać otuchy "nie martw się, wszystko będzie dobrze!". Tylko czy na pewno będzie dobrze? Śmierć Shannona mogła doprowadzić do całkowitego rozłamu zespołu. Wątpiłam, żeby Jay był w stanie osadzić za perkusją kogoś obcego i z nim dalej toczyć się na wszystkich koncertach. Wszystkie planowane show zostało przełożone na kilka miesięcy później, ale i tak miałam wrażenie, że je odwołają za jakiś czas.
Siedziałam w pierwszym rzędzie, pomiędzy Jaredem a Constance, w środku małej i skromnie urządzonej kapliczki. Na granitowej posadzce stały drewniane, proste ławki, zaś na ścianach wisiały skromne obrazki ukazujące drogę krzyżową. Tuż przed ołtarzem spoczywała zamknięta trumna - nie była otwarta ze względu na to, że szczątki leżącego w niej ciała mogły doprowadzić do zawału niejedną osobę, tak makabrycznie wyglądały. Zaraz miała się zacząć msza. W kościele panowała głucha cisza, niekiedy przerywana dmuchnięciem nosem w chusteczkę. Podziwiałam Leto, że do tej pory trzymał się twardo, rozmawiał z każdym, przyjmował każde kondolencje skierowane w swoją stronę. Ja jednak wiedziałam, że noc będzie koszmarna, wątpiłam, żeby chociaż na 5 minut był w stanie zmrużyć oczy. Ubrany był w czarny garnitur i tego samego koloru koszulę. Włosy opadały mu na bladą i zmęczoną twarz. Wyglądał skromnie, ale nadal pięknie.
Wszedł ksiądz, wszyscy jak na komendę wstali. Rozpoczęła się msza za duszę Shannona. Po jakichś 10 minutach zerknęłam w bok, gdzie Constance ukradkowo ocierała oczy swoją chusteczką, po czym rozejrzałam się po całym kościele. Zobaczyłam Tomo, Emmę, mojego brata z żoną, mnóstwo znajomych Shannona oraz kilka fanek, które miały dość bliski kontakt z zmarłym perkusistą. To one chyba najwięcej płakały, niezdolne do pogodzenia się ze śmiercią ich idola. W końcu mój wzrok spoczął na Jaredzie. Był jeszcze bledszy, a jego dolna warga niebezpiecznie drgała. Pod prawym okiem pulsowała mu żyłka. Ścisnęłam go mocniej za dłoń. Spojrzał na mnie i się niezdarnie uśmiechnął, po czym zwrócił wzrok z powrotem na księdza.
W końcu zakończyła się msza. Ksiądz stanął przed trumną, a obok niej pojawiło się 4 rosłych mężczyzn, którzy mieli ją ponieść do miejsca pochówku. Zaczął się marsz pogrzebowy. Za trumną pierwsza szła Constance, a tuż za nią ja i Jared. Nie wiedziałam, kto kroczył za nami, gdyż nie odwracałam się za siebie. Nie byłam w stanie tego zrobić, nienawidziłam patrzeć na smutek i cierpienie, to były widoki, które zawsze chciałam uniknąć.
Na niebie wciąż nie było żadnej chmurki, kiedy znaleźliśmy się przy dole, w której miała spocząć trumna Shannona. Stanęliśmy. Ksiądz zaczął czytać kolejne modły z modlitewnika, a mnie zakręciła się łza w oku. Wiedząc, że nadchodzi w końcu ten atak smutku, który do tej pory powstrzymywałam, sięgnęłam ręką do kieszeni płaszcza, gdzie wcześniej schowałam chusteczki. Zdziwiłam się, kiedy poczułam dłonią nie chusteczkę a sztywny papier. Pomacałam go jeszcze kilka chwil, po czym zrozumiałam, że trzymam w kieszeni jakiś list. Byłam zdumiona, ale zaraz przypomniałam sobie, że schowałam tam kopertę z laboratorium, która przyszła do domu w momencie, kiedy zamykałam drzwi na klucz.
- Muszę na chwilę odejść - szepnęłam do ucha Jareda.
- Po co? - w jego głosie zaczaiła się ciekawość.
- Potem wyjaśnię - wymamrotałam.
Przeprosiłam ludzi, którzy ze zdziwieniem ustępowali mi miejsca, po czym oddaliłam się na kilkanaście dobrych metrów od nich. Odwróciłam się tyłem do nich i z drżeniem rąk wyjęłam kopertę z kieszeni. Co prawda była adresowana do Jareda, jednak nie miałam żadnych oporów przed rozpieczętowaniem jej, bo co niby miał ukrywać, jakieś nieślubne dziecko? Dłonie miałam całe zimne, dlatego minęło dobrych kilka chwil, zanim wyjęłam list z koperty. Z biciem serca zaczęłam czytać.
Mimo tej całej nieszczęśliwej sytuacji ciągle nie dochodziło do mnie, że brat mojego chłopaka nie żyje. Była to dla mnie rzecz absurdalna tak bardzo, iż ciągle żyła we mnie malutka nadzieja, że on jednak żyje a zmasakrowane ciało należy do kogoś innego. Uwierzę, jak zobaczę wyniki DNA. Codziennie przeglądałam pocztę, w której głownie były listy od fanów, a których Jared nie czytał, nie był na to zwyczajnie gotowy, więc odkładałam je na bok, do wielkiego pudła, ale nic nie przychodziło z pieczątką z laboratorium. Miałam jednak nadzieję, że jeszcze dzisiaj dojdzie, zanim wyruszymy na pogrzeb.
Cały poranek był smutny i milczący. Na te kilka dni wprowadziła się do nas Costance. Ból, jaki od niej promieniował, był tak wielki, że aż mi coś kuło w sercu, kiedy na nią patrzyłam. Nie widziałam, żeby płakała, pewnie nie była w stanie wydobyć z siebie żadnych emocji. Nie wiedziałam, jak było w nocy, ponieważ spała na dole, więc nie dobiegał do nas żaden głos dochodzący z dołu. Sądziłam, że jednak przed snem gorąco się modliła do Boga, a potem cichutko płakała w poduszkę. Nie mogła się pogodzić ze stratą syna. Wraz z nią przeprowadziła się do nas Emma, która zajmowała stary pokój Shannona. Nie miałam pojęcia, jak ona tam wytrzymywała, kiedy wokół niej znajdowały się jego rzeczy. Kobiety wspólnie się wspierały, dlatego moje współczucie ograniczyłam do Jareda. Miałam cichą nadzieję, że moja obecność pomaga mu w tych złych chwilach. W końcu strata brata w takim wieku to musiała być ogromna przeszkoda. To nie tylko jego ukochany brat, to też współzałożyciel zespołu, perkusista, człowiek, z którym bardzo się zżył. Widziałam codziennie więź, jaka jest między nimi, i żałowałam, że pomiędzy mną a Fredem ona nie występowała. Zazdrościłam im tego wspólnego języka i braterstwa. A tu nagle, puf!, i znikło to coś....
Szykowałam właśnie w kuchni płatki dla siebie, kiedy do pomieszczenia wszedł pierwszy domownik - Jared. Spojrzałam na niego i zauważyłam, że miał czerwone i podpuchnięte oczy. Pewnie płakał.
- Chcesz coś zjeść? - spytałam się z nadzieją w głosie, bowiem Leto od kilku dni nie miał nic w ustach.
Pokręcił przecząco głową.
- Jay, musisz coś jeść, Twoje zniknięcie nie spowoduje, że Shannon się nagle odrodzi - zirytowałam się zachowaniem wokalisty. Doprawdy, już małe dzieci były łatwiejsze w obsłudze niż on!
- Nie jestem głodny - powiedział, patrząc gdzieś w szafkę, byleby uniknąć mojego wzroku.
Z westchnięciem sięgnęłam po drugą miskę, wsypałam płatki, zalałam mlekiem i trochę za mocno położyłam naczynie przed Jaredem, że trochę mleka rozlało się po blacie. Jay spojrzał na mnie lekko przerażonym wzrokiem.
- Jedz - wskazałam głową na miskę. - I nie przyjmuję żadnych wymówek.
- Nie zjem - wymamrotał.
Usiadłam naprzeciwko niego przy wysepce kuchennej.
- Jared... Musisz jeść, nie chcę ciebie stracić - wyszeptałam, patrząc wprost w jego błękitne oczy. - Wiem, że to ciężki okres dla ciebie, jednak nie możesz się przez ten fakt zaniedbać, sprawić, że znikniesz z tego świata. Masz wciąż ludzi wokół siebie, którzy cię kochają, między innymi Twoja mama, ja... - nie mogłam dalej mówić, głos mi zaczął drżeć, a do oczu napłynęły łzy. Przełknęłam wielką gulę w gardle. - Proszę - szepnęłam błagalnie.
Oczy Jareda były zaszklone, kiedy sięgał po łyżkę, którą zanurzył w płatkach. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zaczął przeżuwać płatki i posłałam nieśmiały uśmiech mu.
- Dziękuję - złapałam go za dłoń, która leżała na blacie, i lekko ją uścisnęłam.
- Przepraszam - wyszeptał cicho. Spojrzałam na niego zdziwionym wzrokiem. Za co mnie przepraszał? - No wiesz, za to wszystko... Nie jestem w stanie uwierzyć wciąż w to, co się stało.. - jego oczy zaszkliły się i spojrzał w miskę.
Wstałam i bez słowa podeszłam do niego, przytulając go mocno do siebie. Jego głowa opadła na moją klatkę piersiową. Poczułam, jak moja koszulka staje się mokra od jego łez. Zaczęłam go delikatnie gładzić po włosach i lekko kołysać w swoich ramionach.
- Już cicho, nic się nie dzieje - starałam się go nieporadnie uspokoić.
Na tę scenę weszła Constance. Na jej twarzy przez chwilę malowało się zdziwienie i już otwierała usta, żeby się pewnie zapytać, co się dzieje, po czym je zamknęła, uświadamiając sobie, co może być przyczyną mojego obejmowania jej młodszego syna. Pokiwała smutnie głową i przeszła obok nas, muskając delikatnie dłonią głowę najpierw Jareda, a następnie moją, po czym stanęła przy ekspresie do kawy i zaczęła sobie robić małą czarną.
- Kto chce kawy? - odezwała się. W jej głosie na całe szczęście nie było słychać żadnego załamania, wręcz przeciwnie, był wyjątkowo silny i pewny.
Jared siorbnął ostatni raz nosem i puścił mnie.
- Ja poproszę - wycharczał.
- A ty, Mary? - spytała się mnie matka Leto.
Kiwnęłam głową na znak, że też chcę gorący napój. Po chwili stanęły przed nami kubki z gorącym napojem. Wzięłam łyk i zamknęłam oczy, chcąc się chociaż przez chwilę delektować pyszną kawą. Po chwili urosła mi gula w gardle, bowiem od razu przypomniał mi się Shannon - mistrz w robieniu kaw. Z trudem przełknęłam płyn znajdujący się w moich ustach.
- Dobra kawa, Constance - uśmiechnęłam się do niej, starając się zapomnieć o kawie zrobionej przez perkusistę na święta.
- Dziękuję. On mnie zaraził pasją do robienia kaw... - uśmiechnęła się smutno kobieta.
Pokiwałam głową. W milczeniu wypiliśmy całą zawartość kubków i Constance przeprosiła nas, mówiąc, że musi teraz się przygotować do pogrzebu, który miał się odbyć za 2 godziny. Popatrzyłam na znikającą za ścianą postać kobiety, po czym zwróciłam swój wzrok na Jareda.
- Chodźmy na górę - powiedziałam cicho. - Trzeba się ubrać.
- Tak, masz rację... - ale jego głos był nieobecny znowu, myślami krążył gdzieś indziej.
Wstałam z swojego miejsca i odstawiłam naczynia do zmywarki. Radziłam sobie coraz lepiej z gipsem, przyzwyczaiłam się już do tej uciążliwej rzeczy. Za tydzień mieli mi w końcu go zdjąć, z czego się niezmiernie cieszyłam, miałam już jednak dość tego gówna. Po schowaniu naczyń pociągnęłam wokalistę za rękę i razem weszliśmy po schodach na górę, żeby przebrać się w nasze pogrzebowe, czyli całkowicie czarne, ubrania.
Pogoda była piękna, zupełnie niespodziewana jak na taką porę roku. Wszystko było na przekór, w tak smutny dzień dla nas słońce uśmiechało się do nas, jakby chciało dodać otuchy "nie martw się, wszystko będzie dobrze!". Tylko czy na pewno będzie dobrze? Śmierć Shannona mogła doprowadzić do całkowitego rozłamu zespołu. Wątpiłam, żeby Jay był w stanie osadzić za perkusją kogoś obcego i z nim dalej toczyć się na wszystkich koncertach. Wszystkie planowane show zostało przełożone na kilka miesięcy później, ale i tak miałam wrażenie, że je odwołają za jakiś czas.
Siedziałam w pierwszym rzędzie, pomiędzy Jaredem a Constance, w środku małej i skromnie urządzonej kapliczki. Na granitowej posadzce stały drewniane, proste ławki, zaś na ścianach wisiały skromne obrazki ukazujące drogę krzyżową. Tuż przed ołtarzem spoczywała zamknięta trumna - nie była otwarta ze względu na to, że szczątki leżącego w niej ciała mogły doprowadzić do zawału niejedną osobę, tak makabrycznie wyglądały. Zaraz miała się zacząć msza. W kościele panowała głucha cisza, niekiedy przerywana dmuchnięciem nosem w chusteczkę. Podziwiałam Leto, że do tej pory trzymał się twardo, rozmawiał z każdym, przyjmował każde kondolencje skierowane w swoją stronę. Ja jednak wiedziałam, że noc będzie koszmarna, wątpiłam, żeby chociaż na 5 minut był w stanie zmrużyć oczy. Ubrany był w czarny garnitur i tego samego koloru koszulę. Włosy opadały mu na bladą i zmęczoną twarz. Wyglądał skromnie, ale nadal pięknie.
Wszedł ksiądz, wszyscy jak na komendę wstali. Rozpoczęła się msza za duszę Shannona. Po jakichś 10 minutach zerknęłam w bok, gdzie Constance ukradkowo ocierała oczy swoją chusteczką, po czym rozejrzałam się po całym kościele. Zobaczyłam Tomo, Emmę, mojego brata z żoną, mnóstwo znajomych Shannona oraz kilka fanek, które miały dość bliski kontakt z zmarłym perkusistą. To one chyba najwięcej płakały, niezdolne do pogodzenia się ze śmiercią ich idola. W końcu mój wzrok spoczął na Jaredzie. Był jeszcze bledszy, a jego dolna warga niebezpiecznie drgała. Pod prawym okiem pulsowała mu żyłka. Ścisnęłam go mocniej za dłoń. Spojrzał na mnie i się niezdarnie uśmiechnął, po czym zwrócił wzrok z powrotem na księdza.
W końcu zakończyła się msza. Ksiądz stanął przed trumną, a obok niej pojawiło się 4 rosłych mężczyzn, którzy mieli ją ponieść do miejsca pochówku. Zaczął się marsz pogrzebowy. Za trumną pierwsza szła Constance, a tuż za nią ja i Jared. Nie wiedziałam, kto kroczył za nami, gdyż nie odwracałam się za siebie. Nie byłam w stanie tego zrobić, nienawidziłam patrzeć na smutek i cierpienie, to były widoki, które zawsze chciałam uniknąć.
Na niebie wciąż nie było żadnej chmurki, kiedy znaleźliśmy się przy dole, w której miała spocząć trumna Shannona. Stanęliśmy. Ksiądz zaczął czytać kolejne modły z modlitewnika, a mnie zakręciła się łza w oku. Wiedząc, że nadchodzi w końcu ten atak smutku, który do tej pory powstrzymywałam, sięgnęłam ręką do kieszeni płaszcza, gdzie wcześniej schowałam chusteczki. Zdziwiłam się, kiedy poczułam dłonią nie chusteczkę a sztywny papier. Pomacałam go jeszcze kilka chwil, po czym zrozumiałam, że trzymam w kieszeni jakiś list. Byłam zdumiona, ale zaraz przypomniałam sobie, że schowałam tam kopertę z laboratorium, która przyszła do domu w momencie, kiedy zamykałam drzwi na klucz.
- Muszę na chwilę odejść - szepnęłam do ucha Jareda.
- Po co? - w jego głosie zaczaiła się ciekawość.
- Potem wyjaśnię - wymamrotałam.
Przeprosiłam ludzi, którzy ze zdziwieniem ustępowali mi miejsca, po czym oddaliłam się na kilkanaście dobrych metrów od nich. Odwróciłam się tyłem do nich i z drżeniem rąk wyjęłam kopertę z kieszeni. Co prawda była adresowana do Jareda, jednak nie miałam żadnych oporów przed rozpieczętowaniem jej, bo co niby miał ukrywać, jakieś nieślubne dziecko? Dłonie miałam całe zimne, dlatego minęło dobrych kilka chwil, zanim wyjęłam list z koperty. Z biciem serca zaczęłam czytać.
Drogi panie Leto!
Zgodnie z pańską prośbą sprawdziliśmy próbkę DNA krwi, którą pan
do nas wysłał z próbką krwi należącą do Shannona Leto, którego
wyniki figurowały w naszym systemie. Informujemy, że po zrobieniu
3 oddzielnych prób przesłane DNA przez pana nie należy do DNA figurującego w
naszej bazie danych.
List wypadł mi z rąk, ale to było nieistotne. Rozpromieniłam się cała, a łzy radości zaczęły mi płynąć po policzkach. Odwróciłam się w stronę tłumu.
- ON ŻYJE! JARED, SHANNON ŻYJE! - wydarłam się na cały cmentarz.
_____
Kolejny krótki, przepraszam, ale chyba lepsze to niż nic, prawda? :D
Tak, głupotą było zabić Shannona, ale wciąż nasuwa się pytanie - gdzie on do cholery jest? Co się z nim stało?