Weszliśmy do małego, ale
jednocześnie słodkiego pokoju dziecięcego. Ściany były pomalowane na ciemny
róż, który wyjątkowo mi się spodobał, bo ja z reguły nie lubiłam różowego,
jasne panele na podłodze. Szerokie okno zostało ozdobione zasłonami ozdobnymi w
kolorze perłowym. Pod ścianą stało skromne, białe łóżko dziecięce, obok niego w
tym samym kolorze była szafa oraz kredens. Po drugiej stronie pokoju miejsce
zajmowały pudełka z zabawkami, a nad nimi wisiały zdjęcia oprawione w ramki.
Popatrzyłam na nie, gdzie uśmiechali się rodzice Sophie, ona sama tuż po
urodzeniu w ramionach matki (zdjęcie było robione w szpitalu, od razu poznałam
tą kolorową koszulę), ich w trójkę… Dużo było zdjęć, a każde przepiękne i
jedyne w swoim rodzaju.
Przy łóżeczku, na skórzanym
białym fotelu, siedziała Carrie, która trzymała w swoich ramionach
najśliczniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek widziałam. Sophie miała blond
włoski i duże zielone oczy, które patrzyły się na mnie przenikliwie.
Uśmiechnęłam się szeroko do niemowlaka. Była ubrana w lawendowy kombinezon. Podeszłam
do kanapy, na której usiadłam.
- Chcesz ją wziąć? – zapytała się
Carrie.
Pokiwałam głową twierdząco.
Miałam już kilka razy w objęciach takie niemowlę, więc nie bałam się, że go
upuszczę. Kobieta podała mi małą, a ja ją przyjęłam najlepiej jak umiałam. Po
chwili kilkukilogramowe dziecko leżało wygodnie na moich ramionach i patrzyło
się na mnie ufnie, a mnie w sercu ukuła jakby zazdrość. Chciałam mieć dzieci,
to było takie cudowne uczucie trzymać w objęciach małe życie, które obecnie nic
nie znaczy dla świata, ale kto wie, może w przyszłości będzie kimś wielkim i
znanym? Zresztą to wcale nie było najważniejsze, tu się liczył fakt, że dziecko
miało w sobie Twoje własne geny, przyjęło Twoje cechy charakteru, pewne
elementy wyglądu…
Sophie się na mnie patrzyła, a
potem niespodziewanie szeroko się uśmiechnęła. Zrobiło mi się ciepło w sercu, a
przez ciało przeleciało uczucie miłości do tego stworzenia. Wiedziałam już, że
dziewczynka zajmie dużo miejsca w moim życiu, przeczuwałam, że sporo będziemy
miały ze sobą wspólnego w przyszłości. Nie chciałam jednak interpretować tych
myśli, zwyczajnie się bałam, co one oznaczają.
Po chwili niemowlę zamknęło
powieki i zasnęło. Fred wziął dziecko i delikatnie włożył je do kojca.
Wróciliśmy do kuchni, kiedy Carrie upewniła się, że Sophie wpadła w objęcia
Morfeusza.
- Słodkie dziecko – uśmiechnęłam się
do szczęśliwych rodziców, kiedy zajęliśmy wcześniej opuszczone miejsca. – Będzie
dla mnie zaszczytem być matką chrzestną tak wspaniałej dziewczynki.
- Już tak nie wyolbrzymiaj –
rzuciła kobieta, lekko się rumieniąc.
Fred popatrzył na nią z miłością
i pocałował delikatnie w usta. Byli tacy szczęśliwi, ciosem dla świata byłoby,
gdyby umarli… Jezu, o czym ja myślę? Czemu moje myśli są tak czarne i
pesymistyczne? Przecież nic im nie grozi, to byłoby niemożliwe, aby Bóg chciał
ich zabrać do siebie! Odrzuciłam myśli gdzieś daleko, nie chcąc psuć sobie
dnia, który zbyt szczęśliwie się nie zaczął. Ziewnęłam szeroko.
- Moja siostra się nie wyspała? –
zapytał się Fred, obserwując mnie.
- Ech, noc to była koszmar, oka
nie mogłam zmrużyć – mruknęłam pod nosem.
- Nie zabawiaj się tyle z Jaredem
to sobie pośpisz – wyszczerzył do mnie zęby brat. Spojrzałam na niego spode
łba.
- Wtedy bym nie narzekała –
odpowiedziałam mu trochę niezbyt grzecznym tonem.
Zaśmiał się cicho. Carrie wstała
i zaczęła się krzątać przy kuchni, przygotowując jakieś jedzenie, zaś brat
wstał. Spojrzałam na niego pytającym wzrokiem.
- Chodź na werandę, trzeba się
trochę przewietrzyć – poinformował mnie, rozciągając się.
Dźwignęłam się z kanapy i
pokuśtykałam za mężczyzną. Taras był drewniany, na którym znajdowały się kilka składanych
drewnianych leżaków, na których leżały białe poduszki pasujące do długości
mebli. Z boku znajdowała się niewielka huśtawka i kilka zwykłych krzeseł
pasujących pod względem kolorystyki do otoczenia. Pomiędzy huśtawką a krzesłami
stał stół, na środku którego znajdowała się popielniczka, która była wypełniona
popiołem.
- Palisz? – zapytałam się brata,
kiedy usiadłam na huśtawce.
- Czasami się zdarzy, ale
częściej goście z niej korzystają niż ja – poinformował mnie, zajmując krzesło
stojące pod ścianą domu.
- Często was przychodzą
odwiedzać? – byłam ciekawa, ilu znajomych ma Fred.
- Zdarza się, że czasami co
wieczór wpadają – zaśmiał się. – Ale czasami kilka dni pod rząd mamy spokój, i
wtedy cieszymy się niezmiernie, mając tylko siebie. Znaczy się nie przeszkadza
mi absolutnie, ze nas odwiedzają, cieszę się z tego, bo zawsze z kimś można
pogadać, podyskutować, jednak z czasem staje się to męczące.
- Wiesz może, co z ojcem się
dzieje? – spytałam się cicho.
- Nie miałem od niego żadnych
wieści od kilku miesięcy – westchnął ciężko. – Ostatni list przyszedł z Nowego
Jorku, jak informowała pieczątka na kopercie.
- Co pisał? – zainteresowałam
się.
- Że tęskni za nami, chciałby się
z nami spotkać ale nie ma ja, boi się swojej nowej żony. On chyba ma pecha do
wyboru kobiet na całe życie, najpierw mama, potem ta cała Helen. Mam nadzieję,
że oderwie się od niej, bo zbyt miło się o niej nie wyrażał.
- Nic więcej o nim nie wiadomo?
- Nie napisał. Chciałem go
odwiedzić, napisałem mu to, ale odpisał, że na razie woli nas nie widzieć u
siebie, bo ma problemy z rodziną – popatrzył na mnie. – A czemu się pytasz?
- Chcę go odwiedzić, zobaczyć,
jak się czuje i co u niego. Tęsknię za nim – opuściłam głowę na dół.
- Hej, nie smuć się, mała! Na
pewno uda nam się go zlokalizować – próbował mnie pocieszyć.
Na taras weszła Carrie, a ja
spojrzałam na nią. Trzymała w dłoniach tacę, na której znajdowały się pucharki
z lodami, bitą śmietaną i owocami.
- Przytyję przez Ciebie! –
rzuciłam do niej żartobliwie, kiedy podała mi naczynie z deserem. Popatrzyła na
mnie.
- Przyda Ci się – odpowiedziała zmartwionym
głosem, siadając obok mnie.
- Dobrze się czuję w swoim ciele,
nigdy nie chciałam przytyć – powiedziałam do niej, jadąc z apetytem pyszne
lody. – Zawsze miałam szybki metabolizm, więc nawet gdybym chciała przytyć, to byłoby
niemożliwe.
Siedzieliśmy w milczeniu, jedząc
swoje desery. Słońce, które dotychczas świeciło mocno, zostało zasłonięte chmurami,
a na horyzoncie niebo zaczynało się robić czarne. Przez okolicę przeszedł cichy
grzmot. Powietrze stało w miejscu, było niesamowicie parno oraz niesamowicie
cicho, jakby świat się na chwilę zatrzymał. Trwaliśmy w tym stanie
zafascynowani, obserwowaliśmy, jak burza zaczynała się zbliżać do Miasta
Aniołów.
- Fred, wyłączysz korki? –
zapytała się Carrie swojego ukochanego, kiedy zobaczyliśmy pierwszą błyskawicę
na niebie.
Brat wstał i wszedł do środka,
kierując się gdzieś w kierunku skrzynki. W sumie nie dziwiłam się, że tak
postępują. Mieli oczywiście zabezpieczenia przed burzą, jednak nie była to
nigdy gwarancja stuprocentowa, a przezorny zawsze ubezpieczony. Po chwili ktoś zadzwonił
do drzwi. Spojrzałam na Carrie pytającym wzrokiem, a ona wzruszyła zdziwiona
ramionami.
- Nikt się nie zapowiadał z
wizytą, a rzadko ktoś wpada z niezapowiedzianą wizytą widząc, że zaraz nastanie
dość duża burza – powiedziała do mnie, starając się dojrzeć przez okno, kto to
mógł być.
Po chwili wrócił Fred.
- Mary, ktoś za Tobą zatęsknił –
wyszczerzył do mnie zęby, a za chwilę w drzwiach pokazał się Jared.
Uśmiechnęłam się ciepło do niego,
widząc jego lekkie zakłopotanie. Pomachałam mu, a ten odnalazł mnie wzrokiem i
widziałam, jak radość gości na jego twarzy. Carrie wstała z huśtawki, aby Leto
mógł obok mnie usiąść. Sama zniknęła w murach domu.
Jared usiadł obok mnie i objął
mnie ramieniem w pasie, a ja położyłam głowę na jego ramieniu. Fred zniknął za
swoją żoną, więc zostaliśmy sami na tarasie.
- Co Cię tu sprowadza? –
zapytałam się go, patrząc na niebo, na której znowu pojawiła się błyskawica,
która na moment rozświetliła czarną już okolicę.
- Przyjechałem po Ciebie, bo już
skończyłem w studio, a widzę, że zbliża się porządna burza – powiedział do
mnie.
- Jak w studio? – zaciekawiłam się,
jak potoczyła się praca końcowa nad teledyskiem.
Ogólnie to byłam zdziwiona, że
tak szybko wrócił, po czym spojrzałam na zegarek i aż mi tchu w płucach
zabrakło. Siedziałam tutaj już 5 godzin! Kiedy ten czas minął? Straciłam
całkowicie poczucie czasu.
- Dobrze przyjęli teledysk,
poskładaliśmy go w całość i jutro wpuszczamy do EMI, jak zatwierdzą to za 3 dni
znajdzie się w telewizji – uśmiechnął się do mnie, ale widziałam, ze jest
trochę zestresowany tą wizją, w końcu to pierwszy teledysk, który mógłby mu
pomóc wybić się ponad resztę zespołów.
- To świetnie! W końcu staniesz się
sławny. A nie, już jesteś – zaśmiałam się.
Nagle z nieba dosłownie lunęło.
Wiał wiatr, więc kropelki deszczu obficie na nas opadały pomimo tego, że
siedzieliśmy pod dachem. Ze śmiechem wstaliśmy i skierowaliśmy się do salonu,
zamykając za sobą drzwi balkonowe. Fred i Carrie już tam siedzieli z
niespokojnymi minami na twarzy. Od razu spoważnieliśmy.
- Co się dzieje? – zapytałam się,
siadając.
- Mówią, że burzy będzie
towarzyszyło tornado w mieście, boimy się, że dojdzie do nas… - poinformował
nas Fred.
Przeraziłam się. Od małego miałam
jakiś dziwny lęk wobec tej potężnej sile natury, zawsze bałam się, że kiedyś
spotkam się z tornadem, a wtedy pozostanie po mnie tylko piasek i kurz. Ilekroć
widziałam w telewizji informację o przejściu huraganu nad jakimś miastem,
zawsze nie mogłam później zasnąć przez długi czas, drżąc o swoje własne
bezpieczeństwo. Niby mieliśmy dosyć głębokie piwnice, w których spokojnie
mieszkańcy mogli się ukryć, ale co będzie, jak tornado zaskoczy nas podczas
snu? Wtedy niewiele będzie czasu na reakcję i mogłam po prostu umrzeć w własnym
łóżku. Na szczęście w naszej okolicy jeszcze nie spotkałam się z tym
zjawiskiem, więc byłam spokojna i wierzyłam, że nigdy nie spotkam tej
niszczycielskiej siły.
Ale teraz miał prawdopodobnie
nadejść ten dzień. Poczułam się okropnie. Przestałam na chwilę oddychać,
chciałam od razu panikować i uciekać gdzie pieprz rośnie. Jednak w porę oprzytomniałam
i siedziałam w miejscu, mimo że nadal czułam w sobie wielki niepokój. Mój mózg
starał się powiązać to przeczucie z Fredem i tornadem, ale nie pozwalałam na
to, tak się nie może skończyć dzisiejszy dzień. Wtedy nie wiedziałam, że
skończy się gorzej dla kogoś innego, kto siedział obok mnie nieświadomy tego,
co się dzieje w innym zakątku Los Angeles.
Ścisnęłam za rękę Jareda, kiedy
pokój rozświetliła błyskawica. Spojrzał na mnie pytająco.
- Mary, Boże, jakaś Ty jesteś
blada! Nic Ci nie jest? – wykrzyczał.
- Ona się boi tornad –
poinformował Fred, który też przeniósł wzrok z okna na mnie. – Od małego miała
lęk przed nimi.
- Kochanie, nic Ci nie będzie –
wyszeptał mi do ucha Leto, czule obejmując.
Całe moje ciało chciało krzyczeć,
że się myli, że coś się stanie dzisiaj okropnego, że musimy coś działać. Powstrzymywałam
się z całej siły przed atakiem paniki, jednak podświadomość mówiła co innego.
Z pokoju małej dobiegł nas płacz.
Carrie wstała, po chwili wróciła z Sophie na ramionach, delikatnie ją kołysząc
w swoich objęciach. Zajęła miejsce obok Freda i popatrzyła na niego znacząco.
On w mig zrozumiał, o co chodzi.
- Jared, mam do Ciebie pytanie z
prośbą – zaczął, ściskając lekko dłoń Carrie.
- Postaram się ją spełnić –
odpowiedział, patrząc się na niego przyjaźnie.
- Czy mógłbyś zostać ojcem
chrzestnym naszej małej córeczki? – zapytał się nieśmiało brat.
Leto popatrzył na nich, a potem
na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Pokiwałam lekko głowo, blado się uśmiechając,
ponieważ złe przeczucie nadal mnie nie opuszczało. Ponownie zerknął na Carrie i
małą, która patrzyła teraz na niego swoimi ufnymi oczami.
- Jestem zaskoczony propozycją –
odpowiedział wolno – w końcu nie znamy się jakoś szczególnie mocno, ale… - tu
zrobił dłuższą pauzę, po czym delikatnie się uśmiechnął – z przyjemnością
przyjmę zaszczyt bycia ojcem chrzestnym.
Carrie, rozpromieniona, wstała i
podała małą Leto. Ten ostrożnie przyjął zawiniątko, a w jego oczach zobaczyłam
czułość i miłość. Wiedziałam w tej chwili, że podobnie jak ja pokochał Sophie
od pierwszego wejrzenia, a w tym przypadku od pierwszego trzymania na rękach.
Dziewczynka, podobnie jak u mnie, nie rozpłakała się pomimo że trzymał ją
zupełnie obcy mężczyzna, wręcz przeciwnie, zaczęła się głośno śmiać.
- A gu gu gu – mówił do niej
przeszczęśliwy i przejęty Jared.
Wymieniłam spojrzenie z
małżeństwem, starając się powstrzymać cisnący się na usta uśmiech. Nagle coś
głośno huknęło. Podskoczyłam ze strachu, a Fred szybko wstał na nogi i poleciał
w kierunku pokoju, z którego można było zobaczyć ulicę, skąd pochodził nieznany
nam hałas. Sophie momentalnie się rozpłakała, więc Carrie wzięła swoją córeczkę
na ręce, starając się ją uspokoić. Kiedy płacz nie przechodził, przeprosiła
nas, informując, ze musi iść do jej pokoju i ją nakarmić. Fred minął się z żoną
w drzwiach. Minę miał nietęgą.
- Co się stało? – wyszeptałam drżącym
głosem, nie starając się nawet ukryć ogarniającego mnie strachu.
- Huragan jest niedaleko, właśnie
natarł na jeden dom, wynikiem czego zerwał dach, który wylądował na naszej
ulicy – poinformował.
Poczułam, że moje ciało chce
natychmiast się stąd ewakuować, a w głowie nastała panika. Jak to, tornado tak
blisko nas? Spojrzałam przez okno, a tam drzewa były prawie że równolegle do
ziemi, tak mocny wiatr panował.
- Uciekajmy! – krzyknęłam przerażona.
- Mary, idzie bokiem, do nas nie
dojdzie – jednak Fred też nie był przekonany, że tak będzie. – Tak mówili w
telewizji.
- Telewizja nie jest nieomylna –
powiedziałam, prawie mdlejąc. – Macie piwnice?
- Mary, Fred ma rację, nic nam tu
nie grozi – starał się uspokoić mnie Jared, przyciągając mnie do siebie, że
moja głowa znalazła się na jego klatce piersiowej. – Cicho, nic nam nie będzie,
obiecuję Ci to – pocałował mnie w czubek głowy.
- Dziękuję za to, że tu jesteś –
wyszeptałam po jakimś czasie, kiedy uspokoiłam trochę swoje emocje i myśli.
Podniosłam głowę, żeby spojrzeć
za okno. Mieli rację, huragan musiał przechodzić obok nas tylko, bo drzewa
stały już w normalnej, pionowej pozycji. Tylko deszcz wściekle padał. Krople
dudniły, uderzając o szybę, przez co panował nieprzyjemny hałas dla ucha.
Carrie wróciła, informując, że Sophie zasnęła. Fred odetchnął z ulgą.
Po 20 minutach rozmowy o niczym,
żeby tylko nie myśleć o trwającym tornadzie w LA, w końcu przestało padać, a
grzmoty dochodziły do nas z daleka. Mimo to nadal byłam niespokojna, czułam, że
coś się gdzieś stało, jednak nie podzieliłam się z nikim swoimi myślami, nie
chcąc ich niepotrzebnie niepokoić.
Carrie poczęstowała nas kolejną
kawą. Razem z Jaredem z wdzięcznością przyjęliśmy trunek, bo czuliśmy się
fatalnie po nieprzespanej nocy i dawce stresu, którą teraz dostaliśmy.
Omawialiśmy szczegóły chrztu, który miał się odbyć za 2 tygodnie w niedzielę w niewielkim
kościółku znajdującym się na obrzeżach LA. Rozmowę przerwał dzwonek telefonu
Jareda. Wyjął go i spojrzał na wyświetlacz.
- Tomo dzwoni – powiedział do
mnie. – Mogę tu odebrać? Nie będzie Wam to przeszkadzało?
- Czuj się jak u siebie w domu –
powiedziała uśmiechnięta Carrie.
- Halo, Tomo, co chcesz? –
odebrał telefon Jared.
Patrzyłam na niego z ciekawością.
Jego uśmiechnięta mina znikła, w oczach pojawiło się niedowierzenie,
przerażenie i szok oraz wielki ból. Słyszałam charakterystyczne rozłączenie się
rozmowy. Komórka Leto wypadła mu z dłoni, uderzając o ziemię. Po chwili Jared
schował swoją twarz w dłoniach. Zaniepokojona położyłam mu rękę na ramieniu,
ściskając go.
- Co się dzieje? – zapytałam się
go, zdziwiona jego reakcją, bo cała rozmowa trwała 5 sekund.
Podniósł głowę, patrząc na mnie
załzawionymi oczami.
- Shannon nie żyje – wyszeptał, a
kolejna łza spadła na jego spodnie.
__________
Czekam na falę hejtów!
PS: Cieszę się, że to czytacie, miło mi czytać Wasze komentarze. ;')