Ocknęłam
się w sali zabiegowej. Białe ściany. Fuj. Znienawidziłam je, wiedziałam, że w
przyszłości nigdy nie pomaluję ścian na ten obrzydliwy kolor, który będzie mi
się już na zawsze kojarzył tylko i wyłącznie z szpitalami. Na szczęście tym
razem nie byłam podłączona do żadnej aparatury, jednakże kroplówka mi
towarzyszyła. Chyba zawrę z nią pakt przyjaźni. Nie miałam tym razem problemu z
poruszaniem się oprócz nieszczęsnej nogi, więc rozejrzałam się wokół. Łeb mnie
napierdalał jak głupi, pewnie to z tego zmęczenia i narkozy, którą mi podali
przed operacją. W końcu nie widzę innego wyjścia, skoro miałam kroplówkę i
leżałam na tej, a nie innej, sali.
- Mary,
kochanie, nic Ci nie jest? – no tak, Jared pewnie znowu nie spał pół nocy,
bylebym się tylko ocknęła. Spojrzałam w jego stronę. Siedział obok łóżka,
jednak jego stan nie wskazywał, żeby siedział tu dłużej niż kilka godzin.
- Poza
tym, że mam na Ciebie focha to nie – odparłam, odwracając się w drugą stronę.
Co tam było? Okno. A za nim noc, czarna noc. Nad oknem wisiał zegar, który
wskazywał godzinę 23. Hm, od mojego omdlenia minęły tylko 2 godziny? A może 26
godzin? Nie wiedziałam, która opcja jest prawdziwa.
-
Skarbie, ja nie chciałem – zawył zrozpaczony. Zerknęłam na niego. Ukrył twarz w
dłoniach, jakby naprawdę było mu przykro, że postąpił tak a nie inaczej i
sprawy się w ten sposób potoczyły. Zmiękło mi trochę serce.
- Ile tu
leżę? – zapytałam się tylko.
- 15
minut, na szczęście złamanie nie było tak poważne i szybko nastawili kość,
niestety musieli to zrobić pod pełną narkozą, bo otwierali Ci nogę.
Zrobiło
mi się niedobrze. Otwarta noga? Pewnie widzieli wszystkie moje mięsnie, żyły,
tętnice, kości.. Brr. Nigdy nie obrzydzały mnie cudze skaleczenia, krew i temu
podobne, ale jeśli to coś dotyczyło mnie, moja reakcja zmieniała się o 180
stopni. Na szczęście szybko powstrzymałam torsje, które już zaczęły opanowywać
mój cały organizm, i nie musiałam korzystać z kaczuszki.
- Wybacz
mi, ja naprawdę nie chciałem, nienawidzę krzywdzić drugiego człowieka –
próbował odgrywać smutnego pieska Leto. Spojrzałam na niego i odrzekłam tylko:
- Kiedy
mnie wypiszą? – już nie mówiłam zimnym, oschłym tonem, mój głos brzmiał raczej
naturalnie. Przestałam się w sumie boczyć na Jareda.. Moment, ja w ogóle nie
byłam na niego zła. Zdarzyło się, trudno, trzeba to zaakceptować. Lubiłam po
prostu bawić się czasami emocjami ludzi. Wiem, byłam niedobrym człowiekiem, a w
sądzie ostatecznym zostanę stuprocentowo wysłana do piekła przez swoje igraszki
z ludźmi. Leto wiedział, że mu wybaczyłam, i jego twarz jakby od razu stała się
weselsza, a on sam wyprostował się dumnie na swoim krześle.
- Mogą
już teraz Cię wypisać, stwierdzili, że jak się tylko przebudzisz, będziesz
całkowicie sprawna – tu prychnęłam, a Jay spojrzał na mnie spode łba – do
samodzielnego życia poza murami szpitala.
- Wołaj
lekarza, niech ocenią moje zdrowie, ja nie chcę tutaj siedzieć i gnić –
marudziłam.
Jared
posłuchał mnie i wyszedł na korytarz, aby poszukać szefa mojego oddziału, ja
natomiast miałam czas na bacznie rozejrzenie się po pokoju. Znajdowały się tu,
łącznie z moim, 4 łóżka, które na ten czas tylko moje było zajęte. Nie była to
jakoś zajebiście przyjemna sala, wręcz odwrotnie, przebywanie w niej powodowało
na całym moim ciele ciarki. To pewnie przez te białe ściany i surowy klimat tak
dziwnie tu było.
Raptem
drzwi gwałtownie się otworzyły, a ja, zaciekawiona, co się stało, spojrzałam.
Do sali wjechał wózek, na którym leżał mężczyzna, wraz z 4 pielęgniarkami..
Przyjrzałam się mu. Był nieprzytomny, miał wszędzie mnóstwo krwi, a
pielęgniarka właśnie dobierała się do jego żyły z zamiarem podpięcia go pod
kroplówkę. Kiedy pacjenta przygotowały do operacji, wszystkie wyszły z sali,
namiętnie o czymś plotkując. Nie przejęłam się mężczyzną, w końcu ile to razy
miałam takiego na kursie pielęgniarskim. Rzuciłam się z powrotem na poduszki i
zaczęłam w myślach przeklinać Jareda, że jeszcze nie wrócił z lekarzem. Nagle
usłyszałam ciche jęczenie i wołanie o pomoc.
Nie
myśląc długo wyciągnęłam igłę z żyły, zakleiłam niewielką rankę, chwyciłam kule
i, zataczając się jak pijany pies, ponieważ nadal znajdowałam się pod wpływem
narkozy, dokulałam się do poszkodowanego. Z bliska wyglądał fatalnie – całą
twarz miał opuchniętą i zakrwawioną. Dostrzegłam, że był postrzelony w pierś.
Miał w miejscu strzału spalone brzegi ubrania i to tam kumulowała się
największa ilość krwi. Niby krwotok został zatrzymany, ale wiedziałam, że to
jest bardzo szkodliwa rana. Zdziwiłam się, że nie dowieźli go od razu na stół
operacyjny. Czyżby od razu go skreślili? A może w karetce, o zgrozo, zabrakło
narkozy i wstrzyknęli mu tylko morfiny bądź inny lek przeciwbólowy?
Wsłuchałam
się w jego oddech. Chrapliwy, niespokojny, z trudem łapał powietrze. Dotknęłam
jego dłoni. Zimna jak u trupa. Wtedy wiedziałam, ze na nic nie przyda mu się
operacja – i tak umrze. Ale że nie próbowali walczyć? Nie, to było absurdalne i
niemożliwe. Wiedziałam, że zapytam się później, co takiego spowodowało, że
wylądował tutaj, nie na stole.
- Jest..
tu.. ktoś? – wychrypiał nagle z trudem mężczyzna. Nie powiem, przestraszyłam
się trochę, w końcu byłam przekonana, że znajduje się pod działaniem silnego
leku przeciwbólowego i odejdzie w pokoju, nie odzyskawszy przed zgonem
przytomności.
- Tylko
ja – odparłam cicho.
Wyciągnął
dłoń. Chwyciłam ją, wiedząc, że tego najbardziej potrzebuje, bliskiej obecności
drugiej osoby. Wziął jeszcze kilka oddechów.
- Dzię…
ku..ję.. – wycharczał, westchnął głęboko, spokojnie.
Uścisk na
dłoni zelżał, zniknął. Już mnie nie trzymał. Odszedł, umarł. Położyłam mu dłoń,
którą przed chwilą trzymałam, na sercu. Dla pewności, z przyzwyczajenia w sumie
przyłożyłam dwa palce do tętnicy szyjnej. Cisza. Nic nie pulsowało. Śmierć
okazała się rzeczywistością. Zrobiłam znak krzyża i odmówiłam krótką modlitwę
za jego duszę. Stałam tak nad nim w zadumie, w zamyśleniu. Życie jest tak
bardzo ulotne, nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie Twój koniec, nie jesteś w
stanie tego przewidzieć. Trzeba żyć całym sobą, pełną piersią, i kochać
wszystkich ludzi, którzy Cię otaczają. Zwykłe pożegnanie się z osobą może
okazać się tym ostatnim, finalnym. Zaczęłam się zastanawiać nad sensem życia.
Czy warto, skoro i tak wszyscy umrzemy? Po co się tak staramy, walczymy o
marzenia, skoro nasz koniec jest pisany w grobie, w zimnej ziemi…
Z
zamyśleń wyrwał mnie Jared, który wrócił z lekarzem prowadzącym. Zawzięcie nad
czymś dyskutowali, jednak kiedy zobaczyli, jak stoję nad łóżkiem zmarłego,
stanęli w miejscu i momentalnie przestali rozmawiać. W końcu doktor odzyskał
władzę w nogach i podszedł do mężczyzny. Zbadał mu puls, oddech i serce, po
czym zakrył jego ciało białym prześcieradłem. Jay wyrósł przy mnie i przytulił
mocno do siebie. Byłam w lekkim szoku, wszystko działo się za szybko.
- To
chyba wszystko, pani Mary… - rzekł w końcu doktor. – Dziękuję, że była pani
przy nim – wskazał na trupa głową – podczas jego ostatniej drogi.
- Czemu
nie pojechał od razu na blok operacyjny? – zapytałam się bezbarwnym tonem.
- W
karetce zabrakło narkozy – a jednak – zaś w tym samym czasie przyjechały osoby
z wypadku i zwyczajnie nie zdołałem się rozdzielić. Zresztą nie informowano
mnie o tym pacjencie, nie miałem pojęcia, że tu na mnie czekał. Gdybym tylko
wiedział.. – zobaczyłam w oczach lekarza smutek, że nie udało mu się nic zrobić
w tej sprawie.
- I tak
nie miał szans na przeżycie, proszę się nie obwiniać – uśmiechnęłam się blado.
– Był z góry skazany na śmierć.
Lekarz
już otworzył usta, aby się sprzeciwić, jednak po chwili zrezygnował. Wypisał
nam papierek, że opuszczam szpital, i w końcu mogliśmy wyjść z tego mrocznego i
okropnego pokoju, w którym wydarzyło się przez tak krótki czas tyle smutnych i
przykrych rzeczy.
Spojrzałam
na Jareda, który do tej pory milczał, niezdolny do wypowiedzenia żadnego słowa
z swojego zaciśniętego gardła. Pewnie szok i wizja śmierci, jej widok, tak na
niego wpłynął. Prawdopodobnie miał po raz pierwszy do czynienia z tym
zjawiskiem, więc nie dziwiłam się, że tak się teraz zachowywał. Ja byłam, że
tak łagodnie powiem, przyzwyczajona do śmierci i do jej widoku, nie była mi po
prostu obca.
Zeszliśmy
po schodach (ja z lekkim trudem) i znaleźliśmy się na parkingu przed szpitalem.
Czekał już na nas bus, z którego tak feralnie upadłam. Trochę ciarki mnie po
karku przechodziły jak myślałam o tym,
że mam do niego wsiąść znowu, ale się przemogłam i wczołgałam się, z pomocą
Leto, na tylne siedzenie. Po chwili Jared dołączył i usiadł obok mnie.
Położyłam mu głowę na ramieniu a samochód ruszył. Tak, to był zdecydowanie
ciężki dzień. Jay patrzył przed siebie i milczał.
- Co
jest? – już mnie lekko denerwowało, że nic nie mówił. Spojrzał na mnie swoimi
błękitnymi oczami, w których widać było smutek i strach? Obawa?
- Boję
się – odrzekł cicho. – Boję się, co będzie po śmierci, co się stanie z naszą
duszą, dokąd pójdziemy. Boję się bólu, podobno umieranie boli. I tej czarności,
nieświadomości. Boję się, że śmierć może mi zabrać w każdej chwili osoby, na
których mi bardzo zależy i bez nich moje życie straci sens, bo jak miałbym
dalej być na tym świecie ze świadomością, że nie zobaczę już nigdy więcej
osoby, którą tak mocno kocham..? – tu jego głos się załamał. – Boję się
śmierci… Jak Cię dzisiaj zobaczyłem nad tym mężczyzną, uświadomiłem sobie, ze w
każdej chwili mogę Cię stracić – łzy poleciały z jego oczu.
Objęłam
go mocno w pasie, palcem wycierając jego łzy.
- Nie
myśl o tym, po prostu nie myśl. Masz przed sobą całe życie, stracisz je, jeśli
będziesz na każdym kroku martwił się o osoby, które kochasz. Ciesz się chwilą,
łap ją i przytrzymuj najdłużej jak się da.
- Wiem,
Mary, ale śmierć.. Ona jest tak nieprzewidywalna.
- Jared,
proszę Cię, nie rozmawiajmy o tym. To nie jest idealna pora na takie rozmowy,
nie ty byłeś przy facecie, który umierał, lecz ja, i uwierz, mimo że nie widać
tego po mnie, mocno to przeżywam – westchnęłam cicho, czując, jak łza spływa po
moim policzku. Umarły na pewno zostawił ludzi, których kochał, a nie mieli
możliwości być przy nim podczas tej ostatniej drogi. Otarłam szybko twarz.
W
milczeniu już dojechaliśmy z powrotem do hotelu. Wszędzie były pozapalane
światła. Spojrzałam na Jareda.
- Nic nie
powiedziałeś o moim stanie? – zapytałam się.
- Jakoś
tak wyleciało mi to z głowy – przyznał się. – Chyba nawet telefon zostawiłem w
pokoju.
- Fred na
pewno teraz odchodzi od zmysłów, biedny braciszek. Kolejny raz coś mi jest, a
on nic nie wie.
Weszliśmy
do środka. Z jadalni dochodziły głosy, które zbyt wesoło to nie brzmiały.
- Jezu,
znowu się kłócą? – wywróciłam oczami.
- Mam
nadzieję, że nie, mam tego dość – warknął cicho Jared. – Chodźmy i sprawdźmy,
co tam się dzieje.
W jadalni
wszyscy siedzieli przy połączonych stolikach i dyskutowali zawzięcie nad czymś.
Na szczęście nie była to kłótnia, co przyjęłam z lekkim westchnięciem. Na
długim stole stały opróżnione butelki po alkoholu, pootwierane paczki chipsów,
paluszki oraz orzeszki. Shannon drzemał oparty o ramię Emmy, co jakiś czas się
tylko przebudzając, oblatując wzrokiem wszystkich siedzących przy stole,
wypijał swój kieliszek wódki i wracał do przerwanej czynności. Tomo rozmawiał z
Mattem oraz Fredem, zaś ekipa nagrywająca rozmawiała między sobą. Tylko Emma
siedziała cicho, nie chcąc pewnie budzić Shannona, jednak każdą kolejkę
dzielnie wypijała.
Kiedy
weszliśmy rozmowa nagle ustała i zapanowała cisza na chwilę, po której z
krzesła zerwał się Fred, i, zataczając się lekko, podbiegł do mnie, złapał w
ramiona i wrzasnął:
- Mary,
wróciłaś, Ty żyjesz!
- Czemu miałabym
nie żyć? To tylko złamanie złamanej nogi, jakkolwiek to brzmi – uśmiechnęłam
się do brata. Czuć było od niego alkoholem. – Może czas odstawić picie i iść
spać?
- Po co?
Impreza dopiero się rozkręca! Dołącz do nas! – krzyknął entuzjastycznie Fred.
- Dzięki,
ale morfiny nie łączy się z alkoholem – uśmiechnęłam się lekko, przypominając
sobie sytuację z kursu, kiedy to pacjent połączył te dwie rzeczy, wynikiem
czego był niezły burdel do sprzątania – gościu wymiotował jak kot na lewo i
prawo, miał niezłe odpały przez czas działania mieszanki i potrafił wskoczyć na
szafę, gdzie udawał małpę.
Fred
wrócił do stołu, a Jay popatrzył na mnie pytającym wzrokiem. Pokiwałam głową i
ruszyliśmy, po czym usiedliśmy przy meblu. Jared czule położył moją nogę w
gipsie na osobnym krześle, abym miała prawidłowe krążenie krwi. Wykombinowali
czystą szklankę oraz kieliszek dla Jareda, a mi podali naczynie, w których
zwykło pić się colę. Leto nalał mi soku pomarańczowego, sobie również oraz
wódki.
Rozmowa
toczyła się na przeróżne tematy. Ekipa przystołowa okazała się być ze sobą
bardzo zgraną, nawet jeśli były dwie nowe osoby w postaci mojej oraz Freda, to
nie przeszkadzało nam szybko wczuć się w klimat i złapać wspólny język. Po
kilku godzinach zaczęłam czuć znużenie i ogromne zmęczenie, a noga zaczynała
mnie boleć – morfina przestawała działać. Nie było jednak jakoś koszmarnie,
dlatego nadal siedziałam przy stole i obserwowałam kątem oka sytuację. Shannon
na legalu spał oparty o kolana Emmy, ona sama przestała już pić, mówiąc ze
śmiechem, że takiego kaca jeszcze nigdy nie miała. Tomo z Mattem również
ograniczyli procenty, techniczni żyli w swoim świecie, rzadko nasza rozmowa
była wspólna dla obych grup, i tylko Jared oraz Fred pili równo kielich za
kielichem. O ile Jay’a rozumiałam, bo dołączył pośrodku imprezy jako zupełnie
trzeźwy człowiek, o tyle Fred mnie zadziwiał – nie było po nim mocno widać, że
się upił jak świnia.
Podczas
gorącej dyskusji o tym, czy warto być weganinem czy nie, czy mięso jest
szkodliwe dla zdrowia, czy zwierzęta naprawdę mocno cierpią podczas zabijania,
przebudził się Shannon, bełkocząc o wodę. Spojrzałam na niego. Podniósł głowę z
kolan Emmy i wyprostował się na krześle. Dziewczyna podała mu napój w szklance,
ten z wdzięcznością go przyjął i za jednym zamachem wypił całą jej zawartość. Z
radia poleciała skoczna melodia. Shannon wstał z krzesła, niepewnie stojąc na
nogach. Wszyscy, jak jeden mąż, na niego spojrzeli.
-
Shannon, usiądź, bo się przewrócisz zaraz.. – szarpnęła za rękaw bluzy
perkusisty Emma.
- Wiem,
co robię! – wybełkotał Leto.
Wszedł na
krzesło, aby z niego przejść na stół. Kopnął w butelki, a te poleciały na
podłogę, na szczęście leżący dywan spowodował, że żadna butelka się nie
rozbiła. Zaśmiał się głupio. Zamarłam, bo widziałam jego stan i byłam świadoma,
że w każdej chwili może spaść ze stołu i rozjebać sobie łeb.
Zaczął
skakać po meblu w rytm muzyki. Zrzucił koszulkę, zakręcając nią nad głową i
rzucając w stronę Emmy. Zaczęłam się śmiać. Mój śmiech okazał się być zaraźliwy
i po chwili wszyscy nabijali się z Shannona. Ten się ucieszył, że zwrócił
uwagę, i dalej wykonywał swoje wygibasy na stole. Kucał, podskakiwał, klaskał
nad głową, robił piruety. Doprawdy dziwiłam się, że pomimo tego, ile promili
miał we krwi, potrafił tak zgrabnie i sprawnie tańczyć.
- A teraz
idziemy na jednego, a teraz idziemy wódkę pić! – zawył, chwytając przy jednym
skłonie pełną flaszkę wódki. Odkręcił butelkę i wziął spory łyk trunku.
Skrzywił się lekko na twarzy, jednak nadal tańczył i wyśpiewywał różne przyśpiewki.
-
Shannon, schodź stamtąd! – opanował z trudem śmiech Jared i rzucił do brata,
stając na nogach.
- Złap
mnie, jeśli potrafisz! – zawołał Shannon, biegnąc na drugi koniec stołu, gdzie
siedzieli techniczni.
Jared
pobiegł za nim obok stołu, a Shannon zręcznie zeskoczył i wylądował po drugiej
stronie, trzymając w ręku flaszkę wódki. Jay rzucił się biegiem, aby złapać
brata, ten ze śmiechem uciekał, co jakiś czas popijając z butelki i głośno się
śmiejąc. Po kilku rundkach wokół stołu, kiedy wszyscy śmiali się z goniących
się Leto, Shannon dał nagle skok w bok i uciekł na schody. Jay wypadł za nim i
usłyszeliśmy, jak biegają nad nam, goniąc się.
- Co to,
pijana wersja berka? – zaśmiał się Fred.
- Na to
wygląda.. Chodź, dołączymy do nich! – rzucił Tomo i wszyscy pobiegli na górę,
zostawiając mnie samą.
- Nie,
absolutnie na mnie nie czekajcie, zaraz będę na górze, wcale nie byłam przed
chwilą w szpitalu, bo złamałam se nogę! – krzyknęłam za nimi ironicznie,
wiedząc, ze i tak nikt mnie nie posłucha.
Na szczęście
Leto wrócili na dół, do jadalni, razem z całą resztą. Okazało się, że
faktycznie urządzili zabawę w berka i aktualnie wszystkich gonił Matt. Z
śmiechem latali po Sali, łapiąc się nawzajem i uciekając przed sobą. Doszło do
kilku czołowych zderzeń, które na szczęście nie kończyły się rozlewem krwi
tylko niewielkimi siniakami i guzami. Jared podbiegł do Shannona i dotknął go,
szybko przed nim uciekając. Shannon rozejrzał się wokół, wszyscy byli daleko od
niego, i tylko ja znajdowałam się na wyciągnięcie ręki. Ze stoickim spokojem
podszedł do mnie i klepnął mnie w ramię.
- Berek!
– rzucił i zaczął uciekać.
- No
chyba sobie kurwa żartujesz, Shanny! – rzuciłam wściekła. – Odklepuj mnie,
debilu, jak ja mam gonić?!
-
Normalnie – rzucił do mnie szelmowski uśmieszek.
- Chyba
Cię pojebało, debilu, ja mam gips na nodze!
- No i co
z tego?
Tego było
za dużo. Chwyciłam za kule i wstałam, próbując szybko złapać równowagę.
Dokuśtykałam się do Shannona, i byłam w miarę blisko niego, jednak na tyle
daleko, że nie dałam rady go dotknąć ręką. Co się zbliżałam o krok, ten ze
śmiechem cofał się.
- Nigdy
mnie nie złapiesz! Kaleka! – rechotał.
Miałam go
dość. Chwyciłam szybko za koniec kuli i się nią zamachnęłam, trafiając Shannona
w bark.
- To
bolało! – zawył Shanny, łapiąc się za uderzone miejsce.
- Berek!
– rzuciłam mściwie.
- Ja się
tak nie bawię! – rzucił obrażony i wspiął się po schodach, kierując do swojej
sypialni.
- Jay,
idziesz na górę? –zapytałam się wokalisty.
- Jasne,
jasne.
Pożegnaliśmy
się z resztą, która zabrała się za ogarnianie tego całego syfu, który się
zrobił podczas wygłupów Zwierzaka na stole i zabawy, tymczasem Jared wziął mnie
na ręce, aby było szybciej, i wspięliśmy się na właściwe piętro. Weszliśmy do
pokoju, przebrałam się w koszulę, i nie mając na nic więcej siły, rzuciłam się
na łóżko i momentalnie zasnęłam.
____
Smutne, że dopiero szantażem wymusiłam na Was trochę więcej niż 10 komentarzy. Ale dziękuję, bo daliście mi siłę, abym dalej kontynuowała tego bloga. Mam nadzieję, że zbytnio Was nie zraziłam i będziecie zostawiać pod postami komentarze, bo one są ważne dla pisarza, i to nawet bardzo ważne.